Kiedy już wymyślę sobie jakiś krój, nieważne czy spódnicy, sukienki czy innego stwora, drążę temat do znudzenia. Bo szkoda pracy poświęconej na opracowanie wykroju, wycięcie, dopasowanie do sylwetki, jeśli efektem ma być tylko jedna sztuka ubrania, prawda? Szczególnie jeśli przypadła nam do gustu.
Szycie (i noszenie) ciągle tego samego można nazwać nudą. Albo stylem - zależy, którą nogą z łóżka wstaniemy. :D
Spódnica Zielony Dzwonek z poprzedniego posta mocno mi się spodobała. To dopasowanie na biodrach i falujący dół. Postanowiłam zrobić jeszcze jedną taką, ale z innego materiału. Mniej lejącego. Poszłam do ulubionego sklepu po tkaninę. A tam - szok, nie ma stałego pana sprzedawcy, który zawsze rozumie, czego potrzebuję i zawsze to znajduje. Jest inny pan! No nic, postanowiłam wytłumaczyć, co chcę kupić. A więc mówię, wie pan, to ma być spódnica z klinów i ma mieć godety, ale musi być trochę sztywna, ale nie za bardzo, ma uwydatniać konstrukcję, no rozumie pan, żeby było widać krój, nie za cienka, aha, i ma być CZARNA... i w duszy sobie myślę, czy ten miły sprzedawca nie zaciął się już na terminie godety... bo inne klientki w sklepie miały dziwne spojrzenie, albowiem ja tłumaczyć swoich myśli na język zrozumiały zupełnie nie umiem. Tymczasem pan niewiele myśląc podszedł do półki, zdjął z niej belkę czarnej tkaniny i mówi "no to chyba tylko to będzie dobre, widzi pani, jeszcze lekko się rozciąga w poprzek". A mnie zatkało, bo właśnie zapomniałam powiedzieć, że fajny byłby niewielki dodatek lajkry w tym poszukiwanym materiale, i gdyby nie była gniotliwa. Jednym słowem, dostałam tkaninę, która spełniła wszystkie moje życzenia, te wypowiedziane i te przemilczane. Takie rzeczy tylko w moim ulubionym łódzkim sklepie. :)
Przed krojeniem lekko zmodyfikowałam wykrój w stosunku do Zielonego Dzwonka - panele zrobiłam mniej rozłożyste, natomiast powiększyłam i wydłużyłam godety. Chciałam w ten sposób zoptymalizować zużycie tkaniny, bo przy takim fasonie serio zużywa się jej dużo. Dałam bardzo niewielki luz na biodrach, ok. półcentymetra, bo lycra miała zapewnić komfort i dopasowanie.
No i plan był dobry, prawda? Szkoda tylko, że podczas krojenia ułożyłam panele tak, że rozciągały się wdłuż a nie wszerz. :) Spuśćmy zasłonę milczenia na to, co robiłam potem, żeby spódnica mi nie ściskała moich tłuściutkich boczków :D
No i w sumie jestem zadowolona, założenia spełnione a jak schudnę z kilogram, to i obawa o pęknięcie suwaka zniknie. :)
No dobrze. W ostatnim poście wspomniałam, że uszyłam spodnie warte takich okazji, jak obieranie kartofli. Wykrój z Burdy "Szycie krok po kroku" 1/2019, sam w sobie całkiem fajny, uwzględnia kieszenie, marszczenie z tyłu (na gumkę) i gładki przód (nie podkreślający wypukłego brzucha). A do tego ma wielką zaletę, że można go po prostu wyciąć z arkusza bez odrysowywania. Szycie też nie jest wcale trudne. W moim przypadku część wymierzona na przedni pasek nie zgadzała się z szerokością spodni z przodu, choć trzymałam się wymiarów podanych przez Burdę. Musiałam kombinować, żeby szwy się zgadzały. Poza tym spodnie wyszły duuuże. Za duże. Nigdy nie miałam problemu ze spodniami z Burdy, wszystko zazwyczaj pasowało na długość, szerokość i objętość, ale tym razem w środku zmieściłby się kawałek drugiej Aire, a w talii nadal byłby luz. Tak, że ten. Owszem, mogłam skroić mniejszy rozmiar, więc nie ma tematu.
Jak je porządnie podciągnę i zjem zestaw z McDonald'sa to są prawie ok. :D Nadadzą się na spacer, nie tylko do kuchni. :)
Z tej samej Burdy zdążyłam też wykorzystać wykrój na sukienkę i tu nie będę marudzić. Tzn. za bardzo marudzić. Niedługo pokażę, co wyszło. ;)