Dzień dobry!
Pouzupełniałam zaległości w blogosferze i widzę, że się pozmieniało! Zrobiło się bardzo ambitnie w dziedzinie szycia: nawet jeśli człowiek dopiero zaczyna, to zaraz musi uszyć płaszcz i wygrać w jakimś konkursie (a uczestniczyć we wszystkich, a już na pewno w internetowych wyzwaniach). A u mnie tymczasem po staremu. Ciągle szyję takie same spódnice. :)
Spódnica z panterkowej dzianiny welurowej ma fason, jaki pokazywałam na blogu wielokrotnie. Nic nie poradzę, że w takim wyglądam całkiem korzystnie, poza tym szyje się go całkiem prosto i szybko, pomijając oczywiście mordercze marszczenie. Nigdy nie pozbędę się tego napięcia w żołądku towarzyszącego marszczeniu, żeby tylko fałdki wyszły równo, żeby nic się nie popsuło! Bo prucie szwów na rozciągliwym welurze to coś, co mogłabym ewentualnie polecić jakiejś nielubianej osobie. ;) Reszcie radziłabym używać sprawdzonych wykrojów w celu maksymalnego wyeliminowania pomyłek. Ale co ja mówię, teraz szyjący są ambitni i nie boją się niczego, chyba tylko ja zostałam po staremu leniwa... ;))
Materiał kupiłam w łódzkim Jazz&Silk, właściwe wcale go nie planując, bo na co komu takie chimeryczne coś (oj, nie jest najłatwiejszy w obróbce...), ale wzór panterkowy mnie przekonał. Cały zimowy sezon przechodzę fazę koloru zielonego i wzorów zwierzątkowych, więc wiadomo - nie mogłam przejść obojętnie nad takim drukiem. ;) Kupiłam półtora metra i zużyłam praktycznie wszystko, więc sami się domyślcie, ile poszło na marszczenia...
...których objętości na żywo praktycznie nie widać! Materiał jest ciężki i lejący. Choć ostatnio zaczęłam się zastanawiać poważnie, czy nie przesadzam z przesadną sutością sukienek i spódnic, to tutaj uważam, że mniej marszczeń wyglądałoby źle. Za biednie, zbyt tandetnie.
Wiecie, co trzeba zrobić, żeby w końcu na nowo przekonać się do robienia sobie zdjęć i publikowania ich na blogu?
Trzeba schudnąć 8 kilogramów!. :D