piątek, 11 stycznia 2019

Pieskie życie





Aktualny sezon pod względem modowym ogromnie mi się podoba. W końcu pojawiły się w sklepach zielenie. Nic to, że ponad pół roku po tym, jak były nowym trendem. Teraz to już właściwie moda dla mas, ale cóż to znaczy dla prawdziwych wielbicieli. :) Kiedyś już miałam fazę na kolor zielony. Było to w okolicach matury, nie śmierdziałam groszem, ale udało mi się skompletować zieloną koszulkę, zieloną spódnicę i zielone buty. Wszystko w ukochanych odcieniach khaki i oliwki. Koszulka była niemożliwie syntetyczna i przeraźliwie ciasna, ale przy 47 kilogramach wagi to nie był problem. Spódnica była do ziemi, bo inne długości były niegodne mojej ahhhrttystycznej natury. Zielone mokasyny to był prawdziwy strzał - ciężko było znaleźć kolorowe buty, a buty mieszczące się do tego w budżecie to już był prawdziwy łut szczęścia. Mnie się udało, w dyskoncie wyhaczyłam piękne, lakierowane, groszkowe mokasyny. Kochałam je, choć nie nadawały się nawet na najlżejszy deszcz (przez szwy lała się woda litrami). A ubrana w  zielony outfit czułam się niemalże jak Picasso, choć on jest kojarzony raczej z okresem błękitnym. :)
Mój zielony okres skończył się wraz ze śmiercią mokasynków z rąk (łap? zębów?) mojej ówczesnej psiej rezydentki, George, która pozostawiona pewnego dnia sama w domu pogryzła je z tęsknoty.

No, a teraz znów mamy tę zieleń. Zauważyliście, jak się wkradała w nasze łaski? Zaczęło się od roślinnych motywów, realistycznych nadruków na materiałach. Dresówki w monstery święciły triumfy. Zaczęto wypuszczać tekstylia do domu, sama kupiłam obrus w liście i kwiaty. IKEA wypuściła komódkę w kolorze soczystej trawy. Trochę zielonego tu i tam, i w końcu przestano się bać pełnego wybarwienia na ubraniach i teraz można dostać nawet płaszcz puchowy w kolorze butelkowym.

Ja sobie sprawiłam dwie zielone koronki. Jedna ma wzór drobnych kwiatków i odcień ciepłej zieleni, druga to imitacja skóry krokodyla w kolorze ciemnoszmaragdowym. Szczerze mówiąc ten krokodyl mnie zachwyca! A dodatkową radość sprawia mi fakt, że zaprojektowała go moja koleżanka z pracy. :) Na zdjęciu tego nie widać, ale wzór jest bardzo plastyczny, przy odpowiedniej podszewce nabierze odpowiedniej głębi i zaplanowana sukienka, myślę, zrobi wrażenie.

Bo w ogóle zwierzęce motywy to drugi mocny trend w tym sezonie. Długo szukałam idealnej panterki i w końcu ją znalazłam w łódzkim sklepie. Aczkolwiek jest ideałem jedynie pod względem motywu, bo strukturalnie to niestety zwykła, nadrukowana dresówka. Nie cierpię białych spodów takich dzianin. Po pierwsze czasem wystają podczas noszenia i wygląda to kiepsko, po drugie, biel prześwituje na mocno eksploatowanych szwach (szczególnie gdy nadruk jest ciemny); po trzecie, niewybarwione włókna mogą w trakcie eksploatacji wydostawać się na wierzch (tak się stało w jednej mojej sukience i wygląda to słabo). No, ale dresówkę kupiłam. Na zdjęciu powyżej jest na samym dole. A na samej górze inna panterka, mniej idealna, ale za to welurowa. :)




Wygląda na to, że jakiś plan na szycie na sezon zimowy zrobiłam.

... ale faktem jest, że od 10 listopada nie dotknęłam nawet maszyny. Co więcej - pochowałam wszystkie akcesoria, wszystkie szmaty, rozpoczęte projekty. Bez ceregieli zgarnęłam wszystko, kawałki wykrojów, pojedyncze igły, gazety, nożyczki, do niebieskiej torby z Ikei i schowałam pod biurko. 
Zrobiłam sobie niechcący niezaplanowany detoks. Marzę o spódnicy w panterkę, ale na myśl o krojeniu czułam niemoc. Wolałabym, żeby ktoś mi ją podał gotową do założenia. Miałam konkretne plany na sukienki i bluzki i wszystkie wydały mi się zbyt trudne do zrealizowania. To oczywiście nieprawda. Wiem, że umiem szyć na przyzwoitym poziomie, choć pewnie nigdy nie będę profesjonalistką.  

Ale czasem, po prostu, szycie to tylko niewiele znacząca zabawa szmatami. 


HRABINA JAMES aka JIMBO, LADY DEMENTOR, spoczywająca na kocyku z minky, który jej pańcia uszyła.

 
Zaczęłam pisać ten post jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Zamierzałam troszkę pomarudzić, ponarzekać na swoje kompleksy i niechęć do szycia. Ale przerwałam pisanie, kiedy moja psica zachorowała.

Urodziła się w budzie. Jej właściciel był lokalnym pijakiem, któremu kiedyś zabrakło na wódkę i pod monopolowym zaczepił mojego brata z propozycją sprzedaży szczeniaka. Brat się zgodził i kupił małą suczkę specjalnie dla mnie jako pocieszenie po utracie George, o której wspomniałam wyżej. Nazwałam młodą James, bo fantazji nigdy mi nie brakowało :D ale na co dzień posługiwałam się zdrobnieniem - Jimbo. Możecie sobie wyobrazić, jakie trudności mieli ludzie, żeby ogarnąć takie imię w połączeniu z płcią żeńską! Mój tata nawet nie próbował, nazwał ją Muszką - a ona nie miała zupełnie problemu z reagowaniem na oba imiona, a później także na szereg zdrobnień - Jimbek, Jimbowata, Mucha, Misia, jak również Maszcośdobrego, Idziemynaspacer, Chodźnadwór (trzy ostatnie działały chyba nawet niewypowiedziane głośno). O dziwo, zupełnie nie reagowała na Przebrzydłegosierściucha. ;)
Jimbo była nieusłuchanym, samodzielnym, upartym dzikusem i długo myślałam, że nie da się z nią wyjść poza najbliższą okolicę, że genetycznie chyba uwarunkowana mentalność psa podwórkowego nigdy z niej nie wyjdzie. Myliłam się :) Nauka czystości trwała jakieś dwa tygodnie. Okazała się wspaniałą towarzyszką wycieczek, rzadko wymagającą smyczy, czystą i posłuszną. Nigdy nie była psem do przytulania, ale miała silnie rozwinięte poczucie przynależności do stada. Jeździła ze mną wszędzie, była wiele razy nad morzem, była w górach, pływała promem, mieszkała nawet w Szwecji i zawsze była obok. Kiedy robiłam zdjęcia na bloga, czasem właziła w kadr. Gdy kroiłam materiał na podłodze, to łapą pomagała go trzymać. Chętnie dzieliła się cudzym śniadaniem. 
Tresury nie uznawała, na komendę "siad" się kładła, na komendę "leżeć" uparcie stała, na komendę "daj łapę" zaczynała szczekać. :) Ale z drugiej strony - kiedy już była stara i niedołężna i kilka razy jej powiedziałam, że to trochę wstyd załatwiać się na chodniku (aczkolwiek sprzątaliśmy po niej), to później do końca próbowała wdrapać się na trawkę.
Długo była sprawna i niezależna. W zasadzie prawdziwa starość przyszła dopiero w tym roku, grubo po skończeniu przez nią 17 roku życia. Zaczęła chorować, ale była bardzo dzielna, patrzyłam na tę niesamowitą siłę charakteru, wolę życia i głupio mi było narzekać na własny katar. ;) Bardzo byłam z niej dumna. Im bardziej niedołężniała, tym więcej czułości we mnie budziła, tym mocniej chciałam być przy niej. Uparłam się, że pojedzie jeszcze z nami na wakacje, długo szukałam odpowiedniego pensjonatu, żeby mogła pojechać i nacieszyć się nowymi zapachami. Potem jeszcze pojechała na grilla za miasto i próbowała wychowywać młodego psa gospodarzy. Jeszcze udało się odwiedzić z nią nową kawiarnię na osiedlu, posiedzieć na osiedlowej ławce. Wiedziałam, że czas się nam kończy.
Zdążyła skończyć 18 lat. Odeszła tydzień później, 2 stycznia 2019 roku.

Spieszcie się kochać swoje psy, bo one zawsze żyją za krótko.

Ale życie się toczy dalej, chyba znów będę szyć, choć mam nieuzasadniony żal do świata, że już nie muszę sprzątać kudłów z podłogi, żeby w ogóle ruszyć z krojeniem.  Sezon nadal trwa, te zwierzęce wzory i zielenie są naprawdę upajające, a koronki takie romantyczne... Trzeba wrócić do myślenia o błahych rzeczach, już niedlugo wiosna, a blog nie może w nieskończoność porastać kurzem. :)

Trzymajcie się :)