piątek, 18 października 2019

Prawie jak milion dolarów





Ostatnio dokonałam rewolucji w swoim życiu, albowiem zachciało mi się nowych rzeczy,  a wśród nich nabyłam chęci zostania doktorem. Jest to dość niecodzienne, bo jeszcze pięć lat temu, kiedy od przemiłego profesora usłyszałam, że z taką motywacją do pracy to spokojnie pójdę na doktorat, to nawet brew mi nie drgnęła, za to w wyobraźni spadłam pod biurko, zemdlałam a potem umarłam ze śmiechu, że niby co, że ja??? Noo, dobry żart, ja jestem PRAKTYKIEM, ja nie uprawiam nauki tylko szukam praktycznych rozwiązań, dlatego chciałam być inżynierem, tytuł inżyniera kocham i łechtam się nim kiedy tylko mogę. No, ale robienie inżynierki było taką kozacką zabawą, że dałam się namówić na magisterkę, a ta okazała się jeszcze wspanialszym wyzwaniem, bo w sumie na napisanie dyplomu miałam 2 tygodnie, a w pewnej chwili istniało duże prawdopodobieństwo, że będę ją pisać w szpitalu. No i skończyło się tak, że magisterkę obroniłam i tego samego dnia był ostatni dzień na złożenie papierów do szkoły doktorskiej. I ja te papiery złożyłam.

A potem poszłam wypić porządnego drinka z adekwatną do sytuacji zawartością alkoholu.

I teraz poniekąd mogę się nazywać ofiarą pana ministra Gowina, albowiem jestem pierwszym rocznikiem, kiedy obowiązują nowe przepisy o szkolnictwie wyższym, czyli nie ma już starych studiów doktoranckich, tylko są szkoły doktorskie i niby wszystko jest zapisane w ustawie, ale nikt nie wie o co chodzi, a co gorsze, nie ma już dyscypliny naukowej włókiennictwo, jest za to inżynieria materiałowa. A drugą straszną rzeczą jest ucięcie godzin dydaktycznych dla doktorantów, a ja marzyłam, że będę wbijać studentom do głowy, że DO JASNEJ ANIELKI, POLIESTER NIE JEST WŁÓKNEM SZTUCZNYM TYLKO SYNTETYKIEM. 

Bo ustawa chce, żebym na doktoracie robiła jednak naukę a nie skupiała się na dręczeniu studentów. :D





Oczywiście, pierwsze co zrobiłam po ustabilizowaniu swojej sytuacji życiowej, to uszyłam sobie spódnicę z syntetycznego zamszu. 

Szycie to ta dziedzina mojego życia, gdzie rządzę. Mogę trzymać się zasad, albo mogę je łamać, od początku do końca sama decyduję o wszystkim. Nikt mi nie może niczego narzucić. Szycie to ogromna ulga po czasie, kiedy trzeba było się dostosować do surowych uczelnianych zasad tworzenia  dzieł. Po licznych stresach szycie zawsze uosabia dla mnie wolność.

Zamsz, który kupiłam, to w zasadzie dwustronna dzianina - od spodu jest jasnoszary dżersej, a z wierzchu zamsz i wiecie co - nie mam pojęcia, jak się taki materiał robi. :D Tzn coś tam można zauważyć, że to są dwie warstwy dżerseju, jedna gładka, druga drapana udaje zamsz, ale jak się je łączy... może klejem albo poprzez zgrzewanie, wszystko jedno, całość z pewnością nie jest hitem ekologii, ale technicznie jest godne pochwały. I z pewnością jest tanie w produkcji, bo inaczej nie byłoby czegoś podobnego w każdej sieciówce.

Spódnica powstała z mojego wykroju, który już wykorzystałam do produkcji czarnej spódnicy z tego posta, ponieważ wciąż odczuwam chorą fascynację spódnicami z godetami, czyli nie jest wykluczone, że ten blog niedługo zmieni nazwę na Blog o Spódnicach z Godetami. 




A szyło się standardowo, czyli:
  • najpierw fascynacja "mam zajedwabisty pomysł godny haute couture"!
  • potem krojenie i gratulowanie sobie, że dodało się zawczasu na papierowym wykroju zapasy na szwy;
  • potem pierwsze szwy konstrukcyjne, luz i bajka;
  • następnie tygodniowe dylematy, czy warto te szwy przestębnować i w ogóle jak to wykończyć;
  • następnie zorientowanie się, że nie ma się pojęcia, JAK TO WYKOŃCZYĆ, bo przecież nie można normalnie tego podwinąć, musi być lamówka;
  • awaryjny wypad po lamówkę, bo ta w domu się nie nadaje;
  • dół i depresja, bo pomysł na spódnicę to z pewnością porażka, no i kto to słyszał, żeby robić ją taką szeroką, normalnie kto ma siły podwijać te 30000000 metrów dołu? KTO SZYJE TAKIE DZIWACTWA??? a poza tym  nowo zakupiona lamówka jest brzydka;
  • wszycie brzydkiej lamówki;
  • deprecha, bo wszyło się brzydką lamówkę i ogólnie poziom tego ciucha jest poniżej poziomu akceptacji;
  • czekanie dwa tygodnie na wszycie zapięcia do paska i rozmyślanie, czy kiedykolwiek uwierzę, że suwak kryty można wszyć też do wysokości paska i wtedy żadne dodatkowe zapięcie nie jest potrzebne. No wiecie, jak w spódnicach ze sklepu. 
  • wszycie zapięcia do paska i poukrywanie wystających nitek;
  • tygodniowe patrzenie krzywym okiem i w końcu decyzja o założeniu. :)




No i okazuje się, że fajnie się nosi taką zamszową spódnicę i pozostaje podziękować pogodzie, że umożliwiła mi założenie jej w tym tygodniu i lanserkę na uczelnianym kampusie.  Przy okazji zauważyłam dziwną rzecz, bo kiedy tak łaziłam po uczelni, nagle niektórzy pierwsi powiedzieli mi dzień dobry. Pewnie się zagapili, albo byli w szoku. :D




Na zdjęciach zauważyłam, że trochę widać, że spódnica nie leży w talii, tylko poniżej, więc proporcje są ciut zepsute. Niestety przez kilka miesiący od powstania wykroju zdążyłam schudnąć, a dodatkowo zamsz jest rozciagliwy i mimo zwężania nie udało się właściwie go dopasować. No, najwyżej jak znów utyję, to przynajmniej jedna rzecz będzie rosła razem ze  mną :D A tymczasem, czy wy wiecie, jak ona furkocze podczas chodzenia??? Kiecka instytucja, najpierw ją słychać, a potem przychodzę ja. :D:D







No i, podsumowując, obecnie odczuwam niecodzienne zadowolenie z siebie, czuję się jak ten tytułowy milion dolarów albo James Cameron na rozdaniu Oscarów, ale spokojnie, jak tylko napiszę jakiś naukowy tekst i moi wspaniali mentorzy po nim pojadą (a pojadą na pewno, bo muszą i powinni), to mi poziom samooceny spadnie i znów będzie normalnie. 


Najwyżej znów coś sobie uszyję.



poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Sukienka sierpniowa... a poza tym, czemu skręcają się szwy w ubraniach?



 


 Najlepiej, kiedy dużo się dzieje... taaak, ale najgorzej, jeśli się tak powie w złą godzinę! Na ten rok, pod względem "dziania się", zdecydowanie nie mogę narzekać. Jedno jest pewne - jeśli myślimy, że nic już się w życiu nie wydarzy, a przyszłość rysuje się jako prosta droga, to takim myśleniem kusimy los, żeby dał nam pstryczka. I wtedy robi się ciekawie. 

Ale w ogóle to miało być o wzorze na sukience. Dajcie mi coś pstrokatego, to zaraz będę uradowana jak sikorka na widok kawałka słoniny. Ta wiskozowa dzianina spełnia całkowicie potrzebę szaleństwa, dzieje się na niej duuużo. :) Kiedy wybierałam ją w Jazz&Silk, chłonęłam wzrokiem  barwne plamy i tak byłam nimi zaaferowana, że oczywiście nie zauważyłam, że deseń ma wyraźne pasy. Sprawa wyszła na jaw, kiedy podczas krojenia sukienki od razu okazało się, że mamy do czynienia z całkiem dużym raportem i niestety - albo wymyślony projekt pójdzie do zmiany, bo po prostu w oryginale nie zmieści się na kuponie, albo utnie się części byle jak, albo osoba odpowiedzialna za zakupy (.... no ja, niestety) wyskoczy z kasy na dodatkowy kawałek materiału. 

No i... osoba odpowiedzialna za zakupy (...tak, ja...) z tej kasy wyskoczyła. Bo opcja cięcia "jak leci" bez zachowania nieszczęsnego raportu groziła poważnym konfliktem moralnym a zmiana projektu zaburzeniem równowagi życiowej.




Wykrój częściowo pochodzi z Burdy Szycia Krok po Kroku. To ten sam model co niebieska sukienka z Rzymu., zmieniony jest tylko dół. Wykrój ten trzaskam już po raz siódmy, od miesięcy nic innego nie szyję, już zaczynam mieć mdłości na jego widok, ale co poradzę, że jest taki wdzięczny do szycia? I niewiele trzeba, żeby całkowicie zmienić jego charakter, a do tego dobrze wygląda zarówno w dzianinie, jak i w tkaninie. Wiskozowa dzianina daje najdelikatniejszy efekt, zresztą wystarczy spojrzeć na zdjęcia - falbana na dole ma obwód, bagatela, 3 metry, a w ogóle tego nie widać.









A teraz kilka słów o skręcaniu się szwów w ubraniach z jerseyu. Ogólnie wychodzi na to, że problem wygląda inaczej w zależności kogo się o niego spytamy. Dlaczego szwy się skręcają? Dziewiarz powie, że to wina szyjących. Wykończalnik powie, że wina dziewiarza. Czy ktoś nie powinien pociągnąć do odpowiedzialności także przędzalnika? 
Pytałam o to mnóstwo bardzo mądrych osób, ale także sama obserwowałam, jak się przędzie nici, jak się dzieje jersey, jak się wykańcza dzianiny, a na koniec sama takie dzianiny szyłam. I myślę, że krawcowe są tutaj najmniej odpowiedzialne za złą jakość odzieży. Popularne przekonanie, że szwy się skręcają, bo nie tnie się prosto wykrojów, to bujda na resorach. Przecież gdyby tak było, to żadna odzież z dzianiny nie trzymałaby prostych szwów! A przecież tak nie jest - moja pstrokata sukienka jest prosta jak archetyp linii prostej. A bywalcy Facebooka pamiętają, jak się zżymałam nad innymi dzianinami, które były krzywe jeszcze przed jakąkolwiek ingerencją nożyczek.
Dzianina to efekt wieloetapowej, włókienniczej pracy. Na każdym etapie coś może pójść nie tak, a kolejne mogą czasem (celowo lub nie) zakrywać błędy poprzedników. Może być kiepska przędza. Mogą wyjść błędy na dziewiarkach. W przypadku jerseyu są to zazwyczaj dziewiarki cylindryczne, dzianina z nich schodzi w formie rękawa. W takich dziewiarkach nitka zawsze ciągnie w jedną stronę, więc w sumie trudno się dziwić, że potem dzianina też się skrzywia w jedną stronę. Aczkolwiek nie powinno tak być, nie siedzę w temacie, ale jestem pewna, że są sposoby na zapobieżenie takim przeciągnięciom. A jeśli nie wyjdzie? No to mamy wykańczalnictwo, mechaniczne, termiczne, chemiczne. Stabilizuje się dzianinę na przeróżne sposoby. Tutaj też może coś pójść nie tak. Bo na przykład panowie na maszynie wykończalniczej "pracują od 30 lat i wiedzą lepiej jak coś dogrzać". Bo "tak się zawsze robiło". A czasem np. nie można po prostu dogrzać dzianiny, kiedy przędza za słaba. I wracamy do początku.
Czy wobec powyższego, krzywe szwy to na pewno wina krawcowej? Nie. Z mojego doświadczenia wynika, że można szyć wszystko, a dzianina się skręci, albo nie skręci. Zazwyczaj wychodzi to zaraz po dekatyzacji.Wyprana dzianina odsłania wiele swoich wad. Rządki i kolumienki przestają trzymać kąty proste względem siebie (czasem to widać jeszcze przed praniem!). Jeśli będziemy próbować ją prostować, to po kolejnym praniu i tak wróci do swojej zwichrowanej formy. Ja, kiedy trafiam na taką dzianinę, po prostu odpuszczam i kroję ją taką krzywą, decyduję tylko, czy trzymać się np. linii nadruku czy linii rządków. Oczywiście jest to nie do końca zgodne ze sztuką krawiecką, która każe się trzymać linii prostej kolumienek (czyli tej wzdłuż dzianiny).  Ale to działa i szwy po praniu pozostają już proste a ubranie trzyma fason.

Podsumowując, krzywe krojenie nie powoduje krzywych szwów. Odsłania tylko błędy producentów.

Nooo, wygadałam się. :D 



czwartek, 30 maja 2019

Blue flowering





Można powiedzieć, że ta sukienka ma geny podróżnika. Nie wiadomo, kiedy i gdzie się narodziła. Była wtedy zwykłym granulatem poliestrowym, takim białym, nieprzezroczystym i matowym, trochę kanciastym, bo powstał poprzez pocięcie zestalonej strugi włóknotwórczego polimeru. Być może stało się to gdzieś w Chinach. A może w Tajlandii? Być może w tym samym miejscu mały groszek uległ kolejnemu przeobrażeniu i po roztopieniu i bliskim spotkaniu z dyszą przędzalniczą rozdzielił się na kilkaset cieniutkich włókienek. Co było potem?  Jeszcze nie krosno. Przedtem trzeba było nowonarodzony surowiec włókienniczy odpowiednio przygotować. Popracować nad strukturą. Wzmocnić. Teksturować. Znów pociąć na jeszcze mniejsze odcinki. W końcu uprząść na przędzarkach, które pewnie ciągnęły się kilometrami w wielkiej, zupełnie zmechanizowanej przędzalni. Kiedy trafił do tkalni zupełnie już nie przypominał groszku. Kiedy nareszcie opuszczał fabrykę (po drodze zahaczył jeszcze o drukarnię), miał już nowe imię - stał się krepą.




Nie wiem, jak trafiła do kosza w szwedzkim sklepie tekstylnym, ale zaraz ją wypatrzyłam, bo strasznie mi się spodobał ten błękit. I kwiatuszki! I to, że jest krepą, bo nic nie układa się tak ładnie jak krepa. Wybaczyłam jej nawet syntetyczne pochodzenie, bo poliester nie jest taki zły, łatwo się pierze i ma trwałe kolory. Kupiłam ostatni wyhaczony kawałek i z dumą przywiozłam do Polski jako pamiątkę z podróży.

To było ładne kilka lat temu, śliczna tkanina leżakowała sobie w pudle, trochę zapomniana, bo jakoś ciężko było wybrać do niej odpowiedni wykrój pod względem fasonu i zużycia materiału. . Szkoda mi było jej ciąć na byle co. Ale w końcu pomyślałam sobie, że w pudle też nie ma z niej pożytku i jest przez to trochę zmarnowana. I dlatego powstała sukienka. I żeby było bardziej znacząco i wiekopomnie;) jej debiut przewidziałam na wakacje w Rzymie.




Gdybym wiedziała, że będzie taka trudna w szyciu, to pewnie nadal by zimowała wciśnięta gdzieś między inne szmatki! Rany - fastrygowanie każdego szwu to nie jest to, co najbardziej lubią tygryski. Trzeba wykazać się cierpliwością, na którą nigdy nie było wiele miejsca w światopoglądzie Aire. ;) Całe szczęście, że wykrój nie był skomplikowany, aczkolwiek trochę go skomplikowałam - wybrałam model 3C z Burdy Szycie Krok po Kroku 1/2019, zrezygnowałam z poziomego cięcia poniżej pasa i dodałam marszczenie z tyłu, jakie nieraz jest w niektórych obszernych bluzkach koszulowych. Ach, i dodałam oczywiście kieszenie. No i wyszła taka kiecka jak na zdjęciach. Bardzo jest wygodna. A traumy po szyciu praktycznie już nie ma, mogę tylko powiedzieć na przyszłość - nie szyjcie po północy elementów wymagających precyzji, to co się wydaje arcytrudne o 3 nad ranem, staje się zdecydowanie prostsze po 8 godzinach snu. :)








Wbrew pozorom wiosną we Włoszech może być zimno (szczególnie w maju), więc prawie do końca wyjazdu nie byłam pewna, czy sukienka opuści bagaż i wyjdzie na miasto. Udało się ostatniego dnia i muszę przyznać, że czułam się w niej bardzo dobrze. Poszłam w niej do centrum światowej mody w Rzymie, w okolice Schodów Hiszpańskich, bo przecież należała jej się sesja foto, a niby gdzie indziej wypada robić sobie słodziaste focie na bloga? Ale w poście są zdjęcia z innych miejsc, bo bohaterką ma być nie Rzym lecz ona. Tekstylna globtrotterka. :)



poniedziałek, 20 maja 2019

Na pamiątkę z Włoch



Prezent pożegnalny od Mariny, mojej gospodyni.


Pojechałam do Rzymu przede wszystkim po to, by poznać na żywo antyczną architekturę i sztukę. Nie miałam zamiaru przeszukiwać miasta pod kątem tkanin. Nooo, ale nie byłabym sobą, gdybym jednak nie zrobiła malutkiego planu, że tak się wyrażę "tekstylnego". Bo co można przywieźć z Włoch? Prócz sera, makaronu, oliwy, wina musującego, wina zwykłego, likieru Aperol, kawy, słodyczy... suszonych pomidorów, mąki na pizzę, prosciutto... ufff, na jednym wdechu nie da się tego wymienić... a więc, prócz tego wszytkiego, można przywieźć sobie tkaniny! Te słynne włoskie tkaniny, będące gwarancją  przyzwoitej jakości.

Jeszcze przed wyjazdem znalazłam na blogu Sewing Princess listę sklepów tekstylnych we Włoszech i z radością stwierdziłam, że kilka znajdą się na trasie zwiedzania. Szkoda tylko, że listy tej zapomniałam wziąć ze sobą (została w laptopie w domu) a zapamiętałam jedynie jeden sklep. I oczywiście go odwiedziłam.^^

Na początek zobaczcie ruiny:




Ruiny te znajdują się na placu Largo di Torre Argentina, bardzo blisko miejsca przesiadkowego (Piazza Venezia) i rzut beretem od Panteonu. Nie są słynne w blogosferze z powodu swej historii (tutaj zginął Juliusz Cezar), ale z powodu zamieszkiwania ich przez koty. :) Ale tym razem nie wspominam ich  przez Cezara i koty. Kiedy je znajdziecie, wiedzcie, że znajdujecie się w pobliżu kilku sklepów tekstylnych!

Jeden ze sklepów jest na tym samym placu, to Azienda Tessile Romana:




Sklep o stuletniej historii, rozciągający się na całym parterze kamienicy i zajmujący dodatkowo pierwsze piętro. Jest w czym wybierać! Materiały są pogrupowane gatunkowo i pod kątem przeznaczenia. I jest ich bardzo, bardzo dużo, dość powiedzieć, że tkanin koszulowych jest chyba ze sto belek. Ceny nie głaszczą po kieszeni, poza kilkoma wyjątkami (o zauważalnie niższej jakości) za materiały trzeba zapłacić od dwudziestu kilku euro wzwyż za metr bieżący. Górna granica? Nie sprawdzałam specjalnie, ale sądzę, że sky is the limit. Warto? Każdy ocenić musi sam. Po krótkim przeglądzie półek zorientowałam się, że właściwie znam ten towar. To znaczy  - znam włoskie tkaniny. Przecież od lat kupuję je w Polsce, takie sklepy jak Tesma czy Natan sprowadzają w końcu towar z Włoch. W związku z tym nie poczułam ciśnienia, żeby zaraz natychmiast wynieść ze sklepu pół asortymentu. :) Jednak coś sobie wybrałam, tak na pamiątkę:


Haftowana bawełna, jedna z kilku(nastu) w sklepie...


Inne sklepy w pobliżu to:
  • Paganini(Via Aracoeli 23)
  • Fratelli Bassetti Tessuti (Corso Vittorio Emanuele II 73)
  • Pierlorenzo Bassetti Tessuti (Via del Gesù 60)
  • Francesco Longo e Figli ( Piazza Dell' Dell'Enciclopedia Italiana 50) 
Żeby je wszystkie obejść wystarczy pół godziny. Oczywiście nie licząc czasu poświęconego na wizytę w środku, bo wtedy dzień z głowy. Uczciwie przyznaję, że mnie się nie chciało zaglądać, wystarczyło mi do szczęścia odwiedzenie Aziendy (a może przestraszyłam się cen? albo ujmująco grzecznych ekspedientów;)). Weszłam na chwileczkę do Paganiniego a spoza powyższej listy widziałam jeszcze sklep Valli (dalej od centrum, blisko placu Barberini), gdzie pogłaskałam jedwabie Valentino za 140 euro (macanie na szczęście jest za darmo). Gdybym miała więcej czasu, z pewnością zrobiłabym dokładniejsze rozeznanie i wydała pewnie przy tym mnóstwo pieniędzy. :D


Jednak to nie koniec rzymskich łupów. Jednego dnia udałam się do Ostii w celu relaksu na plaży:


Zielony dzwonek rządzi pod palmami. ;)

Na plaży zaczepił mnie jeden z tych przedsiębiorczych, ciemnoskórych imigrantów z ofertą sprzedaży ręcznika na plażę, oczywiście "oryginalnego, włoskiego, prosto z Indii". Nie zgodziłam się (ci sprzedawcy zaczepiający na każdym kroku byli bardzo uciążliwi), ale potem pomyślałam, że za kilka euro mogę dostać mnóstwo materiału, który niekoniecznie musi posłużyć wyłącznie jako koc piknikowy. W sklepie koło dworca Lido di Ostia kupiłam zatem dwie ręcznie barwione narzuty:



Mniejsza ma rozmiar 140x210cm (koszt 6 euro), natomiast większa 250x280cm (koszt 8 euro)! Bardzo mi się podobają, są z grubszej bawełny i mają piękne kolory. Przewiduję, że będą często występować na blogu w roli tła do zdjęć. :)  Jeśli będą dobrze znosić pranie, pożałuję, że nie kupiłam jeszcze kilku.

Ostatnim moim zakupem związanym z tekstyliami był magazyn z wykrojami Carta Modelli. To chyba włoski odpowiednik polskiego "Szycia". Zielonego pojęcia nie mam, czy cokolwiek kiedykolwiek z niego uszyję. :)




I to wszystkie pamiątki z Rzymu. O przywożeniu jedzenia i picia nie wspomnę, bo nie zamierzam zmieniać tematyki bloga na szeroko pojęty lajstajl. Ale powiem wam, że włoskie spumante jest grzechu warte...



czwartek, 16 maja 2019

Rzym taki insta





Jak tu pisać o Rzymie, kiedy już wszystko o nim napisano? Rzym to wielotysięczna historia, świadectwo europejskiej cywilizacji i kultury, serce chrześcijańskiego świata... ale moje pierwsze wrażenie było - o rany! jaki tu bałagan... ile aut... śmietników zupełnie bezstresowo wystawionych na główne ulice. Ludzi nie mających w zwyczaju ustępować z drogi, nawet jeśli chodnik pozwoli spokojnie się wyminąć bez kolizji. Życzliwość i otwartość tubylców też była ciężka do zauważenia. Żeby nie było, nie zauważyłam u Włochów otwartej wrogości, czy też nawet nieuprzejmości. Raczej duże zdystansowanie i taka zwykłą, dość dobrze ukrytą niechęć. Oczywiście zdarzały się wyjątki, jak na przykład moja gospodyni Marina. :) Większość jednak jest chyba zmęczona turystami. I nie ma się co dziwić! Czytałam opowieść o podróży do Rzymu na polskim blogu lajfstajlowym - pani bardzo emocjonalnie opisywała, że nie ma nic do powiedzenia o zabytkach, bo postawiła na "chłonięcie atmosfery miasta", co wiązało się z fotografowaniem cudzych balkonów, cudzych talerzy w restauracjach, zaglądaniem w prywatne życie Rzymian... hej, a gdzie jest uszanowanie prywatności tubylców? Czy wypada wciskać obiektyw w każde możliwe miejsce? Nawet w cudze żarcie? Nie chciałabym być mimowolną gwiazdą czyjegoś blogaska, bo komuś spodobało się, że, no nie wiem, dziergam na Placu Włókniarek Łódzkich.

A swoją drogą, obok największych atrakcji Rzymu całkiem łatwo można było zidentyfikować blogerki oraz gwiazdy i gwiazdki Instagrama. Były to zazwyczaj młode dziewczyny z rozwianym włosem i męskim fotografem na podorędziu, wyginające się w najróżniejszych pozach, wyczekujące chwil, kiedy przez milionową część sekundy nie ma obok tłumów, wspinające się na barierki... śmiesznie to wyglądało, a w efekcie teraz, po powrocie, słit focie influencerek nie mają już takiego uroku. Wydają się jedynie efektem produkcji wspomnień na potrzeby zasięgów a nie zapisem doświadczenia. Takie manufaktury wymyślonego życia.

No, ale ja też fociłam, i mój mąż focił i nawet robiliśmy sobie selfiki. :D

No dobrze, zaczęłam pisanie o Rzymie od krytyki, ale przecież byłam przeogromnie podekscytowana perspektywą odwiedzin Wiecznego Miasta. Starożytność była moją ulubioną epoką w historii od zawsze, swego czasu znałam mity greckie praktycznie na pamięć, zaliczałam książki tej tematyce (nie wyłączając "Quo Vadis"!), a na maturze zdawałam język łaciński. :D Tuż przed wyjazdem próbowałam odświeżyć sobie łacinę (w celu odczytywania antycznych napisów) i przetrzepałam Google Maps piksel po pikselu, żeby zaplanować najlepsze trasy zwiedzania. No i, oczywiście! Szukałam adresów sklepów z tkaninami. :D Tuż przed wyjazdem OBOWIĄZKOWO obejrzałam po raz kolejny "Gladiatora", no bo w końcu było tam Koloseum (i Joaquin Phoenix w roli Kommodusa), a także "Anioły i demony". :D

Wymyśliłam sobie, że wejdę do centrum miasta tą drogą, którą święty Piotr próbował uciec, ale przeszkodziły mu w tym niezwykłe okoliczności opisane przez Sienkiewicza. Via Appia, starożytna droga prowadząca do serca imperium - Forum Romanum -  istnieje częściowo do dziś, jedynie zyskała przydomek Antica. To świetne miejsce na spacer (baaardzo długi spacer) i zwiedzanie. Miejsca, gdzie padło słynne pytanie "Gdzie idziesz, Panie?" nie da się przegapić, bo stoi tam kościół i jest w nim nawet Sienkiewiczowe popiersie. Prócz tego można zwiedzić po drodze katakumby, mauzolea, posiadłość cesarza Maksencjusza albo posiadłość Kommodusa (tak! TEGO Kommodusa). Na koniec dochodzi się do murów Aureliana i wtedy już wiesz, że jesteś w Rzymie. :)


Quo vadis, Aire?


A co za murami? Ruiny, ruiny i jeszcze trochę ruin. Serio, Koloseum to niejedyne świadectwo potęgi Rzymu. Trzeba wejść i to poczuć. Jeśli już planujecie zainwestować w bilet wstępu do Koloseum, to koniecznie zarezerwujcie sobie dodatkowe 4 godziny na Palatyn i Forum Romanum, bilet jest wspólny do wszystkich trzech atrakcji. Starożytni Rzymianie cierpieli na gigantomanię, nie znali umiaru w niczym! Pozostałości po ich budowlach na wzgórzu palatyńskim robią przeogromne wrażenie, dają pogląd, jakie to wszystko było duże. Na przykład wspomniany wyżej Maksencjusz. Na terenie jego wiejskiej chatki kazał zbudować sobie stadion... tfu, circus. Na Forum Romanum zaczął budować bazylikę o długości, bagatela, 80 metrów, wysokości - chyba do samego nieba. I wcale się preferencjami nie wyróżniał wśród innych możnych ówczesnego świata. Bazylika do dziś stoi i choć jest ruiną, zapiera dech w piersiach (kawałek jest widoczny na pierwszym zdjęciu z prawej strony).






Niedaleko ruin jest Muzeum Kapitolińskie. Kolejne kilka godzin stracone dla świata! Zobaczymy tu słynną Wilczycę, która prawdopodobnie wcale nie była dziełem Etrusków, tylko powstała w średniowieczu (ale ja tam wolę wersję etruską!)




No i można spotkać słynnego Kommodusa! Zobaczyłam go i pomyślałam, "ej, ale zaraz, przecież Joaquin nie nosił brody, to popiersie kłamie". ;D Swoją drogą, Ridley Scott całkiem nieźle sportretował w filmie cesarza. To był naprawdę niezbyt miły facet. Wspominałam o jego posiadłości przy Vii Appii Antice? No cóż, pierwotnie to była willa pewnych braci, ale na nieszczęście spodobała się Kommodusowi, wskutek czego bracia nie skończyli dobrze, a majątek i willa trafiły w łapy cesarza. Prawdą jest również to, że Kommodus wychodził walczyć na arenę i że pomagał sobie zwyciężać poprzez niehonorowe zachowania (aczkolwiek mówią, że był silny i potrafił walczyć) - w filmie przed finalową walką rani Maximusa w bok. Taki zbój, o. Istnieje też jego popiersie w stroju Heraklesa/Herkulesa, zatem można do listy jego wad dopisać śmiało manię wielkości.


Kommodus taki dystyngowany :D

Spotkałam Cycerona. Mam do niego stosunek osobisty, albowiem to jego teksty tłumaczyłam na maturze. :) 




Po tym zwiedzaniu miałam jedną refleksję - najwięcej szczęścia (albo "szczęścia") miały te zabytki starożytności, które przejęło szybko chrześcijaństwo i zamieniło na kościoły. Koronnym przykładem jest Panteon, ale dowody na tę tezę znajdziemy w okolicach Palatynu i innych miejscach. I tak to wygląda, na antycznym Rzymie wyrasta Rzym świętych, męczenników, papieży... i artystów pracujących dla papieży. Kiedy zaczynamy zwiedzać kościoły rozsiane po mieście jak mak, zaczynamy doświadczać uczucia przytłoczenia, to Rzym bogaty i strojny, pełen dzieł sztuki, marmuru i niezliczonych świętych relikwii. Zwiedziłam wiele rzymskich kościołów. Absolutnie do każdego warto wejść. Te ściany wykładane marmurem... zdobienia ociekające złotem. Patos i majestat.


Wnętrze Panteonu



Wspominałam o megalomanii antycznych rzymian? Cóż, pycha i wielkie ego kwitły w Wiecznym Mieście przez wieki i kwitną nadal. Papieże dzielnie kontynuowali uprawianie monumentalizmu. Oto skromniutki nagrobek Juliusza II ze słynnym Mojżeszem autorstwa Michała Anioła:




Piszę skromniutki, bo pierwotnie projekt uwzględniał 40 postaci naturalnej wielkości. Julcio nie znał ograniczeń! No i miał pod ręką słynnego rzeźbiarza, którego eksploatował bez zahamowań. Jednakże plan gargantuicznego mauzoleum nie doszedł do skutku, bo o ile Michał Anioł był geniuszem, to jednak nie umiał się rozdwoić. Papież namówiony przez zazdrośników Bramantego i Rafaela kazał mu przerwać prace nad rzeźbami i w międzyczasie pomalować Kaplicę Sykstyńską, unieszczęśliwiając tym samym artystę, który malarstwa w ogóle nie cenił. Jednak ów chwycił za pędzel i cóż, znamy efekt. Bramanti i Rafael nie mieli chyba zbyt wesołych min, kiedy zobaczyli freski... :D A grobowiec? Juliuszowi się zaraz prędko zmarło a po jego śmierci rozsądniej zaplanowano oprawę  jego wiecznego spoczynku. Nie trafił nawet do Bazyliki św. Piotra, a jedynie do... Bazyliki św. Piotra w Okowach, o wiele skromniejszego kościoła. I tam właśnie wznosi się jego znacznie odchudzony grobowiec, który i tak robi ogromne wrażenie. Dość wspomnieć, że sama figura Mojżesza mierzy ponad 2 metry! A nad nią na swoim sarkofagu leży Juliusz, wyciągnięty zalotnie, zupełnie jak nie papież...

A skoro już jesteśmy przy sprawach kościelnych, zabawne jest tropienie w Rzymie śladów "Aniołów i demonów", trasę według książki Dana Browna opisują przeróżne przewodniki, listę miejsc do odwiedzenia podaje na przykład www.rzym.it. Jeśli mam być szczera, film podobał mi się średnio, jest nudny i tylko Ewan McGregor w nim błyszczy, samą książkę próbuję ambitnie zmęczyć już od ponad miesiąca i nadal nie doszłam nawet do połowy... ale w zaliczanie trasy pod znakiem illuminatów bawiłam się i było świetnie, bo przy okazji zaznajomiłam się z twórczością Berniniego. :)





Trzeba przyznać,  że zwiedzanie Rzymu to ciężka robota. Trzeba mieć do tego dobrą kondycję i bardzo wygodne buty. Komunikacja miejska jest niezwykle pomocna i wcale niedroga, ale czasem po prostu było żal wsiadać w autobus lub metro i odebrać sobie możliwość przechadzki po nieodkrytych jeszcze okolicach. W rezultacie przeżyłam najbardziej męczące wakacje w życiu. I chętnie pojechałabym jeszcze raz!




Jako rasowa blogerka zaliczyłam słit focię na Schodach Hiszpańskich :D Podziwiam instagwiazdki wyczekujące chwil bez tłumów, to prawie niemożliwe... i nienaturalne, Rzym jest zatłoczony i już.




poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Czarny dzwon i spodnie do obierania kartofli



Kiedy już wymyślę sobie jakiś krój, nieważne czy spódnicy, sukienki czy innego stwora, drążę temat do znudzenia. Bo szkoda pracy poświęconej na opracowanie wykroju, wycięcie, dopasowanie do sylwetki, jeśli efektem ma być tylko jedna sztuka ubrania, prawda? Szczególnie jeśli przypadła nam do gustu. 

Szycie (i noszenie) ciągle tego samego można nazwać nudą. Albo stylem - zależy, którą nogą z łóżka wstaniemy. :D

Spódnica Zielony Dzwonek z poprzedniego posta mocno mi się spodobała. To dopasowanie na biodrach i falujący dół. Postanowiłam zrobić jeszcze jedną taką, ale z innego materiału. Mniej lejącego. Poszłam do ulubionego sklepu po tkaninę. A tam - szok, nie ma stałego pana sprzedawcy, który zawsze rozumie, czego potrzebuję i zawsze to znajduje. Jest inny pan! No nic, postanowiłam wytłumaczyć, co chcę kupić. A więc mówię, wie pan, to ma być spódnica z klinów i ma mieć godety, ale musi być trochę sztywna, ale nie za bardzo, ma uwydatniać konstrukcję, no rozumie pan, żeby było widać krój, nie za cienka, aha, i ma być CZARNA... i w duszy sobie myślę, czy ten miły sprzedawca nie zaciął się już na terminie godety... bo inne klientki w sklepie miały dziwne spojrzenie, albowiem ja tłumaczyć swoich myśli na język zrozumiały zupełnie nie umiem. Tymczasem pan niewiele myśląc podszedł do półki, zdjął z niej belkę czarnej tkaniny i mówi "no to chyba tylko to będzie dobre, widzi pani, jeszcze lekko się rozciąga w poprzek". A mnie zatkało, bo właśnie zapomniałam powiedzieć, że fajny byłby niewielki dodatek lajkry w tym poszukiwanym materiale, i gdyby nie była gniotliwa. Jednym słowem, dostałam tkaninę, która spełniła wszystkie moje życzenia, te wypowiedziane i te przemilczane. Takie rzeczy tylko w moim ulubionym łódzkim sklepie. :)




Przed krojeniem lekko zmodyfikowałam wykrój w stosunku do Zielonego Dzwonka - panele zrobiłam mniej rozłożyste, natomiast powiększyłam i wydłużyłam godety. Chciałam w ten sposób zoptymalizować zużycie tkaniny, bo przy takim fasonie serio zużywa się jej dużo. Dałam bardzo niewielki luz na biodrach, ok. półcentymetra, bo lycra miała zapewnić komfort i dopasowanie.

No i plan był dobry, prawda? Szkoda tylko, że podczas krojenia ułożyłam panele tak, że rozciągały się wdłuż a nie wszerz. :) Spuśćmy zasłonę milczenia na to, co robiłam potem, żeby spódnica mi nie ściskała moich tłuściutkich boczków :D




 


No i w sumie jestem zadowolona, założenia spełnione a jak schudnę z kilogram, to i obawa o pęknięcie suwaka zniknie. :)


No dobrze. W ostatnim poście wspomniałam, że uszyłam spodnie warte takich okazji, jak obieranie kartofli. Wykrój z Burdy "Szycie krok po kroku" 1/2019, sam w sobie całkiem fajny, uwzględnia kieszenie, marszczenie z tyłu (na gumkę) i gładki przód (nie podkreślający wypukłego brzucha). A do tego ma wielką zaletę, że można go po prostu wyciąć z arkusza bez odrysowywania. Szycie też nie jest wcale trudne. W moim przypadku część wymierzona na przedni pasek nie zgadzała się z szerokością spodni z przodu, choć trzymałam się wymiarów podanych przez Burdę. Musiałam kombinować, żeby szwy się zgadzały. Poza tym spodnie wyszły duuuże. Za duże. Nigdy nie miałam problemu ze spodniami z Burdy, wszystko zazwyczaj pasowało na długość, szerokość i objętość, ale tym razem w środku zmieściłby się kawałek drugiej Aire, a w talii nadal byłby luz. Tak, że ten. Owszem, mogłam skroić mniejszy rozmiar, więc nie ma tematu. 

Jak je porządnie podciągnę i zjem zestaw z McDonald'sa to są prawie ok. :D Nadadzą się na spacer, nie tylko do kuchni. :)





Z tej samej Burdy zdążyłam też wykorzystać wykrój na sukienkę i tu nie będę marudzić. Tzn. za bardzo marudzić.  Niedługo pokażę, co wyszło. ;)