poniedziałek, 22 października 2018

Szycie dla innych (chwalę Ottobre Family)





Nie lubię szyć dla innych.  Unikam też prezentów szyciowych, bo to, że mnie się podobają moje dzieła, nie znaczy, że każdy będzie równie zachwycony. Choć już od dawna nie zwracam uwagi na to, że noszę samodzielnie uszyte ciuchy i nie wyróżniam ich spośród reszty "kupnych" ubrań, dla innych one wciąż mogą się wydawać średniej jakości rękodziełem a nie efektem solidnego rzemiosła. No trudno, mało prawdopodobne, żebym kiedyś osiągnęła biegłość krawcowej od Diora, ale miło mi z moimi autorskimi ciuchami i tylko nie chcę nimi uszczęśliwiać innych na siłę.

Ale czasem jednak szyję dla kogoś. Drobiazgi typu torba shopperka. Na ubiegłą gwiazdkę uszyłam dzieciom z rodziny kocyki z minky i podobno się spodobały. Raz zaprojektowałam i uszyłam sukienkę i to był akt odwagi, bo konstrukcja była moja i pierwszy raz robiłam rękawy (które udały się już za drugim razem ;D). Bywało też tak, że któraś ze znajomych dziewczyn chciała przygarnąć moje własne ubrania, z którymi chciałam się już rozstać (o dziwo, nie robi mi problemu oddawanie swoich szytych kiecek, chyba na zasadzie "widzą gały, co biorą";)).

No i mam jeszcze swojego króliczka doświadczalnego zwanego małżonkiem. :D

U niego wszystko, ale to absolutnie wszystko musi być tip top. Nie, to nie jego wymagania, tylko moje! Nie chcę, żeby wyglądał na ofiarę mojego hobby, dlatego unikam szycia mu ubrań. Nie mam wyćwiczonego oka do męskich strojów, poza tym uważam, że jest dorosłym facetem i może spokojnie iść sobie coś kupić. Ha! Szkoda tylko, że o ile faktycznie na zakupy można go wyciągnąć, to zmuszenie, żeby coś przymierzył, jest jak dręczenie niewinnego aresztanta. Dlatego też w pewnym momencie postanowiłam wziąć się w garść  i coś mu jednak uszyć. Na przykład bluzę.



A więc to była cała skomplikowana operacja logistyczna. Najpierw trzeba było znaleźć odpowiedni wykrój. Burda odpadła, bo jak raz szyłam koszulę, to wymagała zdecydowanie za dużo poprawek. Znalazłam przypadkiem Ottobre Family z męskimi wykrojami i to był strzał w dziesiątkę! Ottobre jest już dostępne w niektórych polskich sklepach, więc nie musiałam ściągać go od wydawcy. Potem należało znaleźć materiał. Przerobiłam już wiele sklepów z dzianinami dresowymi i zawsze miałam zastrzeżenia do jakości. A tutaj nie mogło być kompromisów, bo przyszły użytkownik bluzy raczej nie szczypie się z ciuchami i dresówka musiała wytrzymać intensywną eksploatację. I tu też się całkiem udało, znalazłam sklep stacjonarny w Łodzi i po osobistym wymacaniu i kontroli odcienia (musiał być "noszalny" kolor) zakupiłam dwa metry ciemnoturkusowej pętelki. A potem pozostało tylko szycie. Ile się biedny mąż musiał nasłuchać o moim znikomym talencie i braku umiejętności, to wie tylko on i ja. Oczywiście była dreprecha (jestem beznadziejna w szyciu....), stany lękowe (na pewno nie wyjdzie! na pewno!), rezygnacja (rzucam szycie... na zawsze) i w końcu akceptacja (no i trudno, wyjdzie jak wyjdzie). A chodziło przecież o prostą bluzę :D No, ale dla męża...


Model nazywa się Cloud Gray - to ta szara bluza na panu z tyłu.





No i wyszło naprawdę ok. Wykrój idealny! Nie wiem, jakie algorytmy stosują projektanci Ottobre, ale oni potrafią konstruować casualowe ciuchy. Swego czasu szyłam sobie bluzkę dzianinową, w zeszłym roku trzy bluzy (obie są na blogasku), wszystkie nie wymagały w zasadzie żadnych poprawek ( jedynie w jednej dla kaprysu przemodelowałam rękawy w zakładki. Są wygodne, nie krępują ruchów i łatwe do modyfikowania. Okazuje się, że męskie modele też takie są.  Pierwsze założenie nowej bluzy okazało się całkowitym sukcesem, zarówno dla użytkownika, jak i dla krawcowej. :)




Oczywiście skoro tak zajefajnie mi z nią poszło, to będą następne. To jest jednak miłe, kiedy doceniają naszą pracę. :)



poniedziałek, 16 lipca 2018

Wersejz





Na początku było słowo... nie, na początku był pomysł... Nie, też nie. Otóż pewnego dnia poszłam do sklepu z tkaninami po coś na letnią bluzkę. I wiecie, nawet coś wybrałam. Nie tak, że poszłam po jedno, a wyszłam z czymś inny, jeśli chodzi o zakupy szmat, nie rozumiem słowa "zamiast". :) Wybrałam sobie dzianinę, a potem niestety podeszłam do półki z żakardami, a tam moim oczom ukazała się mała piramida kuponów ze wzorami Versace. Czy można sobie odmówić tak szalonej tkaniny? Nie można. Zasługujemy na nią, wszystkie szyjące. :)




Wymyśliłam prostą spódnicę, bo koszt materiału nie pozwalał na wiele szaleństw. Fason lekko zwężający się do dołu plus duże kieszenie. Zastanawiałam się tylko, ile dać luzu, bo standardowy 1cm (na połowę obwodu, czyli 2cm na całość) wydawał mi się niewystarczający. Na wszelki wypadek skroiłam szersze zapasy po bokach, żeby po przymiarkach móc dodać kolejne 2cm w obwodzie. Poza tym całość konstrukcji była wykonana książkowo, nic nie kombinowałam.
 
Baaaardzo miło szyje się takie tkaniny. Ale to baaardzo. :) Przez ostatnie miesiące działałam głównie z dzianinami. Miałam chęć bawić się owerlokiem, to raz, a po drugie, brakowało mi zwykłych codziennych ubrań, które nie będą przeszkadzać w ruchu i dadzą się łatwo wyprać. Ale co tkanina, to tkanina. Z dziką przyjemnością wzięłam w obróbkę ten żakard. Mniejsza z metką, miło po prostu pracować z dobrą jakością, kiedy materiał słucha się krawcowe - nic się nie wyciągało, nic nie marszczyło, radosne kolory nie przygnębiały. ;) I tak w parę wieczorów powstała spódnica:





Większe zapasy przydały się, bo po przymiarce było mi jednak dosyć ciasno. Jednak  grubość materiału, objętość szwów i brak elastanu w składzie robią różnicę, poza tym tutaj jeszcze są kieszenie, do których wypadałoby mieć możliwość wsunąć ręce, i zwężający się dół, przez który w pierwszym momencie myślałam nad zredukowaniem chodzenia na rzecz leżenia i pachnienia (i to pomimo dwóch rozcięć z przodu). A tak przy okazji, wiecie, co kiedyś powiedziała Anja Rubik? Że jeśli chcemy dobrze wyglądać, to ubranie nie może być wygodne. Coś w tym jest, jednak po krótkim zadumaniu postanowiłam podarować sobie te dodatkowe centymetry w tyłku. Dzięki temu jest szansa, że będę mogła w tej spódnicy wsiadać do auta, a nawet siedzieć. ;D
  

Kieszenie to must have, bez kieszeni nie ma życia... :)

Obłędna faktura, żaden druk nie zastąpi efektu prawdziwej sztuki tkackiej.

Postanowiłam wysnobować się na wykończenie z wyższej półki (a jednak... marka robi coś na głowę;)) i wykończyć wewnętrzne brzegi lamówką. Prawie się udało. Okazało się, że atłasowa lamówka z moich zapasów, fabrycznie zaprasowana) jest za wąska, żeby objąć miejsca styku więcej niż dwóch warstw. Druga, niezaprasowana, też, aczkolwiek dzięki niej udało mi się ładnie wykończyć dolny brzeg spódnicy. Do szwów bocznych i tych z przodu, chcąc nie chcąc, uruchomiłam owerlok. Singerowi nawet powieka nie drgnęła, kiedy jechał po zgrubieniach. Najwidoczniej luksus go nie onieśmiela. 

Wylamowane brzegi podszyłam ręcznie i nawet było to całkiem przyjemne. Mam nadzieję, że wyszło nieźle. Trochę mi żal, że nie osiągnęłam 100% założeń.



 



 


Tak sobie myślę, że 10 lat temu, kiedy odnawiałam swoją przyjaźń z maszyną, na myśl o cięciu i szyciu takiej tkaniny pewnie bym dostała palpitacji serca. A teraz? Rachu ciachu i po strachu. Nie martwił mnie nawet fakt, że moja konstrukcja prawdopodobnie ma jakieś błędy. Pewnie ją jeszcze wykorzystam do innych projektów, a co.

No. I skoro już mamy na blogu Versace to czas na inne haute couture. Strasznie się ostatnio zakręciłam Diorem i wzorami Dolce&Gabbana. W sumie, nawet nie wiedziałam, że można dość łatwo dostać tkaniny i dzianiny najlepszych domów mody. Już pomijam fakt, że większość jest jednak droga i czasem żal je zniszczyć brakiem umiejętności. Ale może czasem można sprawić sobie mały kuponik? Bo właściwie, licząc koszta, spódnica kosztowała mnie mniej niż niejedna sieciówkowa. No to chyba nie jest to niebotyczny pułap. Jeśli zwykła, drukowana dresówka może kosztować 5 dych i jest kupowana bez wahania przez początkujące krawcowe z małym jeszcze doświadczeniem, to chyba nie cena jest tu granicą. Mechanizm wydawania pieniędzy to ciekawa rzecz. Mnie kręci wszystko - wzór, jakość, surowiec, kraj pochodzenia, marka oczywiście też. I cena. :) I czasem wysupłam z portfela znacznie więcej niż powinnam, czasem ręka ani drgnie, portfel zostaje w kieszeni. I sama nie wiem czemu :)





sobota, 17 marca 2018

Jeśli mnie nie ma, to i tak trochę szyję





Powiedzmy sobie wprost: ja o owerlok to nie jest na razie dobrana para. Precyzja, jaką wyćwiczyłam na zwykłej maszynie do szycia, w przypadku szycia dzianin na owerloku nie znajduje miejsca. No dobrze, można uszyć bluzę szybko, Taaak, zszywanie i obrzucanie za jednym zamachem przemawia do wyobraźni. Ale nierówne szwy są faktem dokonanym i trudno czasem naprawić błędy, jeśli jednocześnie noże podocinały materiał tu i ówdzie. ;) 

Ogólnie męczą mnie późnozimowe bolączki. Nie mam się w co ubrać. Przez ostatnie miesiące (a może już lata) próby zakupów ubraniowych kończą się tak samo, czyli skrzywioną miną i wyjściem ze sklepu.  Jeśli mam kupić skrzywioną na szwach koszulkę z latającymi nitkami, to w zasadzie mogę podobną wyprodukować w domu i być może wyjdzie taniej. Czy przyjemniej to zależy. Jedyny problem to brak czasu. Plany szyciowe mnożą się, całkiem konkretne, ale co z tego, skoro doba nie chce się rozciągnąć do 36 godzin co najmniej? A tymczasem szafa zamienia się w zbiorowisko łachów z biletem w jedną stronę na śmietnik. Co gorsza, okazuje się, że jeśli własnoręcznie wykonaną rzecz nosi się często, to taka rzecz również ulega zniszczeniu. Na przykład moja bluza w tygryski z zeszłorocznej jesieni właśnie umiera, bo czarny nadruk po dwóch praniach zabrudził białe elementy i dzianina cały czas wygląda na zabrudzoną. Ech. Z kolei moja zielona sukienka nabyła trwałą plamę na krawędzi spódnicy. Ech razy dwa.




W ramach odbudowywania garderoby uszyłam  bluzę. Wzięłam dzianinę punto o ciekawym składzie: 70% włókien poliamidowych, 25% wiskozowych, 5% lycry. Ciekawe, bo w podręcznikach poleca się dokładnie odwrotną proporcję poliamidu i wiskozy, dlatego że to wiskoza zazwyczaj odpowiada za komfort użytkowania - chłonie wilgoć i jest mimo wszystko z naturalnego surowca. Poliamid to syntetyk i zazwyczaj cieczy nie wchłania w wystarczającym stopniu. Ale trzeba pamiętać, że cecha włókna to jedno, a cecha dzianiny to drugie - splot dzianiny, wygląd i struktura przędzy mogą wiele zmienić w odczuciach użytkownika. Te moje punto jest bardzo miłe w dotyku i miękkie, nie przypomina w chwycie punta poliestrowego. Wiecie, że poliamid był pomyślany jako zastępca wełny? Coś w tym jest, choć największą karierę zrobił pod postacią nylonowych pończoch. :)




 Bardzo fanie szyje się poliamid. Wspaniałe jest to, że bardzo łatwo można go ukształtować żelazkiem, wystarczyć ustawić je na jedną kropkę i dać trochę pary, wszystkie zmarszczki ładnie się wymodelują. i wyprostują. Dzianinę wzięłam standardowo z Tesmy, mają tam więcej kolorów i myślę nad dokupieniem czerwieni lub zieleni, czegoś weselszego na wiosnę.





Swoją drogą bluza miała wyglądać trochę inaczej. Miała mieć falbanki i trochę inny krój rękawów, ale okazało się, że na takie zbytki potrzeba dobre pół metra więcej materiału. To może następnym razem. :)  Tymczasem na stole jest już skrojona bluzka w baloniki. Będzie miała dekolty z przodu i z tyłu. Już niedługo wiosna! Teraz może być już tylko lepiej, prawda?





poniedziałek, 29 stycznia 2018

Koronkowy początek roku





Wszyscy już pewnie zrobili podsumowanie starego roku i listę postanowień na nowy rok, a u mnie pustki. Nie, żebym nie miała o czym pisać, mam. Nie, żebym nie miała o czym pisać, mam. Tylko często przychodzi mi na myśl, że brakuje tu, w internecie, miejsca dla mnie. Nie szukam taniej popularności. Nie mam zamiaru sprzedawać bloga za lajki i zmieniać się pod dyktando trendów. Blogerzy stali się niewolnikami cyferek. Ilości wyświetleń, komentarzy, polubień na Fejsiku. A gdzie się podziała bezpretensjonalna radość tworzenia? Każdy chce uchodzić za eksperta, produkując porady, tutoriale, marząc o współpracy z jakąś znaną firmą. Bloger-człowiek zmienia się w blogera-tubę sponsorów. 
Nie lubię też na blogach takiego lukrowanego dobrego humoru i optymizmu kojarzącego mi się z sesjami u coacha, który każe być zawsze kreatywnym, widzieć szklanki do połowy pełne i absolutnie każdy błąd pokazywać jako szansę nauki na przyszłość. Chciałoby się zapytać, czy przypadkiem bloger nie zażył przed pisaniem posta środków poprawiających nastrój.  Ale może to ja mam problem z nieustającą dysforią, nie wiem. :)




Miniony rok był ciężki i bardzo intensywny. Chyba jestem z niego zadowolona. Uszyłam zaskakująco dużo rzeczy, zważywszy że wcale nie miałam na szycie dużo czasu, a nieraz nawet maszyny pod ręką zabrakło (na wyjazdach, zaplanowanych i nie). Nie wszystko jest udokumentowane na blogu. Tworzę ubrania i chodzę w nich, ale jakoś umykam zdjęciom. :) 

Za to kupowanie tkanin i dzianin idzie mi fantastycznie! Ze Szwecji przywiozłam zbiory zahaczające o granice zdrowego rozsądku, ale i tak potem dołożyłam do nich pamiątkę z Mariboru i mnóstwo zdobyczy z polskich sklepów. Myślę, że większość osób po zobaczeniu rozmiarów mojej kolekcji zemdleje. :D Możliwe, że i jak w końcu poczułam lekki przesyt. Do czasu, gdy odkryłam łódzkie koronki.




Jak na obdarzoną uczuciem lokalnego patriotyzmu łodziankę, wykazałam się niezłą ignorancją nie znając wcześniej firmy Fako. Chociaż nie, kojarzyłam nazwę, ale bardziej z klasycznymi firankami, których obecność w moim życiu skończyła się wraz z pożegnaniem mojego domu rodzinnego. :)  A zakład tymczasem istnieje  od kilkudziesięciu lat i produkuje nie tylko firanki, ale także niesamowite koronki odzieżowe, które są tak fajne, że  ponoć można je nawet zobaczyć na wielu naszych celebrytkach, a także podejrzeć w modowych pismidłach. I ja o tym do grudnia nie miałam zielonego pojęcia! Ale jak już nabrałam pojęcia, to natychmiast zaopatrzyłam się w kilka wzorów (a jest ich setki, życia by nie starczyło, żeby je wszystkie przeszyć). I te oto koronki są prawdziwymi bohaterkami pierwszego posta w 2018 roku. Czy nie są ładne? Choć puryści surowcowi będą kręcić nosem, bo to czysty poliester. Zawsze można dodać naturalną podszewkę, a przynajmniej kolor nie będzie zbyt szybko płowieć. :)




Postanowień noworocznych nie robię, aczkolwiek z tych koronek chcę coś uszyć, nie mogą zalegać w nieskończoność w pudłach. Muszę tylko znaleźć odpowiedni fason i coś pod spód - może w tym samym odcieniu, a może kontrastowym? Zobaczymy. :)

A inne postanowienie, z którym noszę się od dawna, więc trudno je podciągnąć pod styczniowe rezolucje, to zmiana nazwy bloga. "Tfurczy" pisany z błędem przestał już dawno mnie bawić, zresztą czasem wbrew intencjom był brany na poważnie i to było zupełnie bez sensu. Bo co za twórczość tu prezentuję, żeby o TWÓrczości gadać? To jest taka "tfu" tfurczość, eee twórczość. Ale dowcip się przejadł i pojawi się nowa nazwa. Nie wiem jaka. Nie mogę się zdecydować. :) Ale jak się pojawi, to się nie zdziwcie, to będę nadal ja. :)