czwartek, 31 sierpnia 2017

Moja sierotka Singer 14SH754





Minął prawie rok od zakupu w Lidlu drugiego w moim życiu owerloka. Mówiłam, że nie będę się spieszyć z recenzją? Cóż, pierwsze wrażenia przy testowaniu sprzętu bywają mylne, co można było prześledzić, kiedy Lidl wypuścił owerloki Silvercrest. Po wstępnych zachwytach na blogach zaczęły się pojawiać nieśmiałe doniesienia o awariach, reklamacjach, zwrotach towaru... sama też gwoli uczciwości wysmażyłam posta o problemach z tym sprzętem i oddaniu go w rezultacie do sklepu. Z Singerem postanowiłam postąpić ostrożniej, tym bardziej że jakość stojąca za marką bywa czasem dyskusyjna, i opisać go po ochłonięciu i bez uprzedzeń.

Dla kogoś, kto liczy na krótkie podsumowanie moich przebojów z Singerem bez wnikania w nadmiar zbędnego tekstu, powiem od razu: ujdzie ten owerlok, nie jest taki ostatni. ;)

Jeśli ktoś woli więcej szczegółów, zapraszam do dalszej lektury. :) :)




Pozwólcie, że najpierw wyjaśnię, na czym szyję na co dzień. Od 2013 roku cieszę się posiadaniem maszyny z wyższej półki, komputerowej Janome Horizon MC8900QCP. Użytkowanie jej oznacza, że chcąc nie chcąc przyzwyczaiłam się do pewnych standardów - cichej pracy, braku konieczności uciążliwych ustawień naprężenia, gładkich ściegów, generalnie jakości szycia raczej ponad standard. Dodatkowo szyję na maszynie już chyba... no, prawie 30 lat (wcześnie zaczęłam) i raczej dość dobrze znam się na jej obsłudze. Owerlok to wciąż u mnie nowość, trochę inna filozofia szycia, która nie do końca była w moim guście. A na dodatek owerlok z półki budżetowej? To było jasne od samego początku, że nie dostanę czegoś w typie Wielkiej Krowy Horizona, dlatego nie ekscytowałam się, że za chwileczkę, za momencik zapałam prawdziwym uczuciem do owerloków, bo wiele wskazywało, że tak nie będzie. Jednakże mimo wszystko liczyłam na to, że coś się uda na Singerze uszyć (w przeciwieństwie do niesławnego Silvercresta). A poza tym, jeśli ma się nie kochać owerloków, to lepiej przekonać się na czymś tańszym, prawda?

Pierwsze testy Singera 14SH754 wypadły bardzo obiecująco. Przede wszystkim przeżył nawleczenie nici (Silvercrest od razu miał problem, choć dbałam o właściwe umieszczenie nici w talerzykach naprężaczy). Próby na różnego rodzaju tkaninach i dzianinach poszły świetnie. Po kilkunastu minutach pracy zaczęłam marzyć o zatyczkach do uszu, bo tłucze się ten dziadek niemiłosiernie! Zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo fabryka nie podokręcała wewnętrznych części i czy już powinnam uderzać do mechanika na przegląd. Uznałam, że jeszcze nie, skoro ściegi wyglądają ok.;) W międzyczasie poczęstowałam niektóre miejsca olejem, ale to niewiele pomogło. Potem musiałam zmienić nić na lewej igle, bo zaczęła się zrywać. A potem odkryłam, że przy mocniejszym naciśnięciu dolnego chwytacza można go UGIĄĆ. A jeśli można go ugiąć, to można też łatwo rozsynchronizować dolne i górne mechanizmy tworzące ścieg! Wystarczy jeśli przez nieuwagę wplączemy materiał w płytkę ściegową lub złamiemy igłę. Plus odrobina pecha.




Mimo wszystko Singer szył! I uszył spódnicę, którą widzicie w dzisiejszym poście. Ponieważ szycie na skrawkach nie pokazuje w pełni możliwości sprzętu, kupiłam najtańszą, akceptowalną wizualnie dzianinę i się zabawiłam. Zwykłej maszyny użyłam tylko do wykonania tunelu na gumkę. Spódnica jest doskonałym przykładem na to, że Singer jak Singer, ale umiejętności operatora też mają znaczenie, jeśli chcemy ładne wykończenie. ;) Ja też przekonałam się, że ustawienie właściwych naprężeń we wszystkich czterech niciach nie jest takie łatwe, jeśli tylko trafimy na bardziej wymagający materiał! Tego się najbardziej obawiałam, bo jeśli nie można na pierwszej lepszej swetrówce uzyskać prawidłowego ściegu... to co wtedy? Zaakceptować? Wyrzucić owerlok przez okno? Przyznać, że jest się osiołkiem? ;D






Dogadaliśmy się. Spódnica, uszyta może w dość nonszalancki sposób, została w szafie, nawet ją założyłam, nawet dostała komplement! To potem wymyśliłam szycie swetra. Poszło nieźle, Singer przeszywał nawet większe zgrubienia bez większego stresu. Przy przyszywaniu plisy ścieg znów wyszedł brzydko - okazało się, że operatorowi osiołkowi nikt nie przypomniał, żeby stopkę opuścić... rozpieszczonemu dziewuszysku Krowa Horizon przypominała o takich rzeczach... ;)

Na dowód pozytywnych uczuć i otwarcia na współpracę z mojej strony Singer dostał do chwytaczy przędzę owerlokową - taką nieskręconą i elastyczną, w kolorze czarnym i białym. Na takiej łatwiej ustawić naprężenia. 

Brał udział w szyciu koszulki z dzianiny wiskozowej. Tu z kolei okazało się, że jeden z prowadników nici chwytacza, ten przed naprężaczem, zahacza ją i rwie. Tzn. rwie głównie tę nieskręconą przędzę, z nićmi chyba nie było problemu. Trzeba pamiętać, żeby go omijać przy nawlekaniu.

A potem pewnego dnia chciałam sobie PO PROSTU POSZYĆ, więc wróciłam do Horizona. Rozumiecie - rozpieszczone dziecko wróciło do dobrze znanej i bezproblemowej zabawki (a przynajmniej do zabawki, której ewentualne problemy łatwo i błyskawicznie rozwiązać). A potem mój czas na szycie skurczył się tak drastycznie, że nowy sprzęt nie miał szans się wybić. Biedna sierotka, owerlok Singer stał w kącie parę miesięcy i czekał na lepsze czasy. 

Doczekał się! W tym tygodniu. :) Szyjemy razem dżinsową spódnicę. Idzie bardzo dobrze. Tylko ten jeden prowadnik nici muszę omijać. :)


Podsumowanie

Singer 14SH754 to owerlok z klasy budżet - jednak w mojej opinii cena, jaką trzeba za niego zapłacić w Lidlu, jest uczciwa, a nawet dość atrakcyjna w porównaniu do oferowanej jakości i cen tego rodzaju sprzętu na rynku. Model 14SH754 można dostać nie tylko w Lidlu, ale też w zwykłych sklepach rtv i agd, za podwójną cenę lidlowską. Mówi się, że Lidl sprzedaje sprzęt gorszy i dlatego płacimy za niego mniej, ale nie mam porównania.

Wady mojego egzemplarza:
  • głośność uniemożliwiająca szycie po 22; możliwe, że części są zaprojektowane ze zbyt niskim poziomem precyzji, być może są też niewyregulowane;
  • luz na igielnicy;
  • miękka stal chwytacza dolnego (resztą się nie bawiłam, co chyba rozumiecie;));
  • czasem dosyć kłopotliwe ustawienie naprężeń i uzyskanie prawidłowego ściegu.
Zalety mojego egzemplarza:
  • naprężenia da się ustawić! :)))
  • łatwość przełączania ściegów, kiedy przechodzę ze ściegu 4-nitkowego na obrzucający 3-nitkowy, odcinam tylko niepotrzebną nić do którejś igły a samą igłę zostawiam, to koniec zmian;
  • ściegi wyglądają bez zarzutu nawet na zgrubieniach (choć lepiej na nich zwolnić);
  • cena.
Przy moim braku miłości do owerloków naprawdę jestem w stanie funkcjonować z tym Singerem. Nie mam żadnego mocnego powodu, żeby kogokolwiek do niego zniechęcać. Owszem, są punkty, które warto rozważyć. Podejrzanie miękka stal chwytaczy. Jakieś niedoskonałości wykonania (prowadnik rwiący nitkę, luzy). Może nie powinien się za niego brać ktoś całkowicie początkujący z szyciem. Żółtodziobom zawsze będę polecać sprzęt o wysokim współczynniku zaufania (i z dobrym serwisem!). Jeśli ktoś z kolei szyje dłużej, łatwiej zauważy, kiedy błąd jest wynikiem braku doświadczenia (bo się stopki nie opuściło...) a kiedy usterką maszyny. Wspomniałam, że mam górnopółkową maszynę do szycia po to, żeby było wiadomo, iż czasowe porzucenie owerloka na rzecz maszyny do szycia to kwestia bardziej skomplikowana niż tylko "szyje dobrze - szyje źle". To się rozbija o niuanse, ilość dostępnych udogodnień, które pomagają w życiu ale nie są obligatoryjne do uzyskania dobrego ściegu. Myślę, że może najlepszą rekomendacją, jaką mogę udzielić, jest oświadczenie, że sierotka Singer ma u mnie dom i na razie z niego nie odejdzie. I będzie używany. :)





poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Sukienka, która nie pojechała na wakacje





Robienie własnych konstrukcji jest super. Ukończenie kursu jest jeszcze lepsze - pewnych rzeczy nie da się nauczyć z książek czy internetu. A posiadanie nietypowej figury to gwarancja, że doświadczenie będzie spływać na świeżo upieczoną konstruktorkę szerokim strumieniem. ;))

Dokładnie rok temu w wakacje popracowałam nad konstrukcją górnej części odzieży dla siebie. Wprawdzie miałam już jedną gotową, którą zrobiłam swego czasu w trakcie zajęć kursowych, ale potrzebowałam czegoś z mniejszym dodatkiem luzowym i dodatkowo po raz kolejny musiałam (niestety) zweryfikować swoje wymiary. Nie, nie przeszkadza mi, że nie noszę już od dawna rozmiaru 36, ale rysowanie wykroju dla kształtów odbiegających od średniej to nie jest bułka z masłem. Powiedzmy sobie wprost: rysowanie wykroju na duży biust jest kompletnie do bani. Wiedza kursowa to nie wszystko, książki to nie wszystko. Duży biust może dobić nawet doświadczonych projektantów, wystarczy spojrzeć na suknię ślubną Małgorzaty Rozenek. W sukni tej (autorstwa Evy Minge) złe dopasowanie nad talią stworzyło luźny namiot pod biustem a sam biust był spłaszczony. Ktoś by mógł powiedzieć, że trudno, widocznie tak musi być, ale internet roi się od przykładów dowodzących, że jednak można dopasować ubiór do ponadstandardowch piersi. Toteż i ja postanowiłam nie przyjmować do wiadomości, że istnieją jakiekolwiek ograniczenia i włożyłam wysiłek w zrobienie czegoś dla siebie - zresztą jakie miałam wyjście? Sklepy nie mogą mi wiele w tym względzie zaoferować... ;)

Oto Sukienka z Koronką na Przodzie:




Konstrukcja

Kiedy już robię dla siebie konstrukcję, zazwyczaj pierwszy uszyty z niej ciuch jest jak najprostszy. Dlatego góra tej sukienki dopasowana jest standardowymi zaszewkami, te piersiowe wyprowadziłam z bocznych szwów, taliowe są czysto książkowe - nic rewolucyjnego. Jeszcze zanim wycięłam części z docelowej tkaniny, zrobiłam przymiarkę z wersją eksperymentalną z surówki bawełnianej i wtedy zlikwidowałam drobniejsze niedoskonałości wykroju, jak odstający dekolt i nadmiar luzu pod pachami. Talię obniżyłam o 2 cm, a jako wykrój spódnicy wykorzystałam Kalinę, dodałam jej tylko dwie zakładki z przodu i ustaliłam, że będą przedłużeniem zaszewek taliowych, żeby linie się zgadzały. Na koniec wykonałam wykroje odszyć dekoltu i pach.

Szycie

Wiecie co? Lubię szyć ze swoich wykrojów. Mimo iż jestem z natury roztrzepana, to tutaj centymetry zawsze się zgadzają, punkty styku schodzą się tam, gdzie trzeba. Czysty relaks. Nie, żebym była tak doskonała i nieomylna. ;) Do szycia wybrałam drukowaną popelinę bawełnianą z dodatkiem lycry, długo już siedziała w zapasach i musiała w końcu zwolnić miejsce. Szyć zaczęłam niedługo po skończeniu konstrukcji, na przełomie sierpnia i września. Niedługo mieliśmy z małżonkiem ruszyć na wakacje, w planach był rejs do Karlskrony - pomyślałam, że sukienka przyda się na lans na statku. ;) I co? I nie wyszło. Najpierw okazało się, że zaszewki piersiowe w ogóle nie chcą się ładnie uszyć, są po prostu za głębokie! Nawet po poprawkach nie wyglądały idealnie... a potem z przerażeniem odkryłam, że wśród miliona posiadanych suwaków krytych nie mam ani jednego białego o długości 60 cm. I nie było szans, żeby go przed wyjazdem dokupić, bo wiadomo, że jak zwykle robiłam wszystko na ostatnią chwilę...

To teraz już wiecie, skąd się wziął tytuł posta. Sukienka nie pojechała na wakacje, bo jeszcze nie była skończoną sukienką.





W tym roku po powrocie ze Szwecji postanowiłam odkopać i i dokończyć kilka nieskończonych projektów, a przede wszystkim tę właśnie sukienkę. Zastanawiałam się, co mogę zrobić, żeby poprawić wygląd niezbyt ładnych zaszewek piersiowych. Wymyśliłam aplikację! Ręcznie wykonany koronkowy motyw wyszukałam w szwedzkim second handzie i kupiłam go specjalnie z myślą o naszyciu na przód. Koniec końców nie przykrył zaszewek, ale może ciut odwrócił od nich uwagę. 





Nareszcie, po roku oczekiwań, sukienka była skończona. Przymierzyłam ją przed lustrem... i poszłam pruć aplikację i odpruwać dół od góry, bo trzeba było pogłębić i przemodelować raz jeszcze zaszewki taliowe. Zobaczyłam bowiem w lustrze namiot pod biustem jak u pani Rozenek ;) Uff, po tych poprawkach nieodwołalnie uznałam prace za ukończone.




Wypadałoby pokazać ją na figurze, prawda? Chwilowo leży zwinięta w kłębek gdzieś koło kanapy. Małżonek przyniósł ją spod drzwi wejściowych, gdzie trafiła po ataku furii (zakończonej łzami i depresją) autorki posta, kiedy po dwudniowych wysiłkach nie udało się zrobić jej ładnych zdjęć. Wiecie, jeszcze nigdy nie byłam tak blisko skasowania bloga, jak po tej nieudanej sesji foto. Było mi przykro, że nie umiem zrobić ładnego zdjęcia, a potem żal się rozkręcił i potępienie przeniosłam na wszystko - umiejętności fotografowania, szycia, konstruowania, blogowania, dziwne że nie poszłam podrzeć dyplomu inżyniera włókiennika (to przecież byłoby logiczne, taaak). A sukienkę uznałam za paskudną.

Ona jest naprawdę pechowa!



piątek, 18 sierpnia 2017

Powrót do domu i jeszcze parę szmatek



Mój ulubiony środek transportu.

Każda podróż kiedyś się musi skończyć.

Powrót do Polski nastąpił jak zwykle nie w porę i zbyt wcześnie. Choć tym razem byłam już lekko znudzona, jednak było to spowodowane jedynie brakiem maszyny do szycia na podorędziu. :) 
Podróż na szczęście przebiegała trochę okrężną drogą, żeby jeszcze trochę pozwiedzać i odwlec moment pożegnania ze Skandynawią. I serio mam chyba szmaty zapisane w gwiazdach, skoro na pierwszym przystanku w podróży - szwedzkim Helsinborgu - znalazłam od razu dwa sklepy z tkaninami, choć specjalnie ich nie szukałam. Oba były już zamknięte (jeden miał przerwę wakacyjną) i chwała Bogu. Poza powyższymi Helsinborg posiada fantastyczny ratusz i przemiłe centrum z ogromem sklepów i knajpek. Bliskość Malmo sprawia, że mało się o nim mówi w internetach, sami z małżonkiem się zastanawialiśmy, czy nie lepiej właśnie pojechać do Malmö, ale koniec końców postanowiliśmy je zostawić na kiedy indziej. Tym bardziej, że z Helsinborga można się przeprawić do Danii promem, a promy to coś, co tygryski lubią najbardziej. :)


Okazała wieżyca pośrodku zdjęcia należy do ratusza.
  


Jedna z wielu knajpek w centrum Helsinborga. Nie widać tego, ale jest położona dokładnie naprzeciwko zabytkowego kościoła. Notabene kościół stoi na placu i cały jest otoczony knajpami i ogródkami barowymi i nie wygląda na to, by bliskość bawiących się ludzi obrażała czyjeś uczucia religijne.

Kolejny na trasie, duński Helsingør miał być zupełnie pominięty, bo głównym punktem programu była Kopenhaga, ale zaraz po przybiciu do portu wpadliśmy na pomysł, żeby rzucić okiem na twierdzę Kronborg - miejsce, gdzie Szekspir umieścił akcję "Hamleta". Rzucanie okiem w rezultacie trwało pół dnia, albowiem okazało się, że w zamku trwa przedstawienie na żywo i można oglądać poszczególne sceny sztuki w oryginalnych lokalizacjach! Nawiasem pisząc, okazało się przy okazji, że tak naprawdę nikt nie wie, czy Szekspir w ogóle odwiedził Kronborg - prawdopodobnie znał go tylko z opowieści swego asystenta. Twierdza była faktycznie siedzibą królów duńskich, dopóki jednemu nie znudziła się miejscóweczka i dał dyla do Kopenhagi. Prócz tego podstawowym jej zadaniem było pobieranie opłat od przejeżdżających przez cieśninę żeglarzy, a skuteczność ściągania kasy była duża dzięki armatom skierowanym na wodę. ;) Cóż, dzisiejsze bramki na autostradzie od razu wydają się bardziej przyjazne dla użytkowników - przynajmniej nikt z nich nie strzela!


Nie chciałabym być żołnierzem wroga i zdobywać tę chatę...

Duży domeczek, jednak jak mówią, sala balowa jest krótsza niż boisko piłkarskie. Ale chyba niewiele.

Kopenhaga mnie przeraziła. Po szwedzkich przestrzeniach ilość ludzi wtłoczona do stolicy Duńczyków była zatrważająca, a liczba rowerzystów jeszcze bardziej. Pasy dla rowerów są szersze niż dla aut! Jadąc samochodem strach jest skręcić w prawo, żeby nie spowodować kolizji z jakimś bicyklem... Po zaparkowaniu i przejściu kilkunastu kroków miałam ochotę dać sobie spokój ze zwiedzaniem i uciekać gdzie pieprz rośnie. Takiej odmiany Skandynawii raczej się nie spodziewałam, choć zdawałam sobie sprawę, że będzie tu bardziej europejsko niż choćby w Sztokholmie. Szwedzkie miasta, nawet popularne turystycznie, są raczej spokojne. Tu widoczny był wszechobecny pośpiech, hałas i zgiełk.


O ile pamiętam, to

Po dziesięciu minutach pobytu w stolicy moje nastawienie jednak uległo zmianie, albowiem znów trafiłam na szmaty. ;) Oczom mym ukazał się trzypoziomowy sklep Panduro Hobby. Wcale nie chciałam tam wchodzić, ale uległam namowom małżonka, który chyba bał się, że bez wspomagania humor nigdy mi się nie polepszy. Akurat była wyprzedaż tkanin Tilda, widziałam je wcześniej w Linköpingowym Panduro i zamarzyła mi się słodka sukieneczka na lato, jednak w końcu odpuściłam, bo ile można mieć tkanin... Tutaj promocja polegała na zakupie dowolnych 3 metrów za 100 duńskich koron (co daje 20zł za metr). Wybrałam wersję róże na ciemnym tle (na zdjęciu pierwsza z lewej) i już szłam do kasy, ale małżonek uznał, że mogłabym wybrać kolejne 3 metry w ramach "pamiątki z podróży". No to wybrałam dwa wzory po 1,5 metra i jeszcze dostałam pół metra kolejnego wzoru, bo sprzedawczyni nie zgadzały się centymetry (bo brałam resztki). Tym sposobem z Danii przywiozłam 6,5 metra szmat i to tylko i wyłącznie z winy małżonka, więc ewentualne oskarżenia o szmatowy zakupoholizm proszę kierować do niego.


Patrząc na ceny tkanin Tilda w Polsce, to chyba zrobiłam dobry interes. No i kurczę, śliczniutkie są te wzorki <3 br="">

Po epizodzie w Panduro Kopenhaga nabrała właściwych barw... nie, tak serio, nie wiem, co jest z tym miastem, że powoli wkradło się do mojego serca. Połaziliśmy z małżonkiem po niewielkim skrawku centrum, zjedliśmy kebaba w bułce, wypiliśmy kawę i na nic więcej nie starczyło czasu, trzeba było jechać na nocleg a następnego dnia rano ruszyliśmy w kierunku na Rostock i do Polski i Dania pozostała daleko za nami. Co takiego jest w tej bałaganiarskiej Kopenhadze, że zaraz po otworzeniu drzwi własnego mieszkania, zamiast tęsknić jak zwykle za Szwecją, myślę o podróży do Danii? Co takiego tam zobaczyłam, czego sobie nie uświadamiam, ale okazało się wystarczająco ważne, by zapomnieć o tym całym ludzkim bałaganie na ulicach i chcieć tam zaraz wrócić? Kiedyś będę musiała to sprawdzić...
 
Tymczasem od kilku dni jestem już w moim polskim domu.  Reasumując całe wakacje, nazbierałam mnóstwo szmatek, wyjątkowo dużo, nawet jak na moje standardy. W poprzednim poście pokazałam łupy z Ohlssonsa - tuż przed powrotem do Polski dokupiłam jeszcze kilka. ;)  Rozciągliwy żakard z przewagą wiskozy w składzie i absolutnie piękny, lekko kreszowany poliester w obłędny kwietny wzór:







Ale, ale :D to jeszcze nie koniec... upolowałam w końcu tkaninę z 50% zawartością tencelu, dzięki czemu będę mogła w końcu przebadać w praktyce te nowe, ponoć ekologiczne włókno i coś o nim opowiedzieć. No i jeszcze wspomnę o kilkunastu szmatkach ze szwedzkich secondhandów, które nie są specjalnie fotogeniczne, ale jakościowo bez zarzutu, o przyborach do szycia wypatrzonych na jarmarku i kilku ręcznie robionych koronach... I to by było na tyle w kwestii tekstylnych "pamiątek z podróży". :)



wtorek, 1 sierpnia 2017

"Ohlssons, prawdziwy sklep z tkaninami"





Tekstylia to w moim domu jedna z najbardziej praktycznych pamiątek z podróży - skoro jestem włókiennikiem i do tego szyję i dziergam, to różnorodne szmatki zawsze się do czegoś przydadzą. Materiały szwedzkie, nawet jeśli jak wszystko inne zostały wyprodukowane w Chinach, są zazwyczaj mocniejsze, szlachetniejsze, grubsze. Dlaczego? Kiedyś znajomy, który prowadził tekstylny interes w Polsce, powiedział, że ludzie patrzą przede wszystkim na cenę - ma być jak najtaniej! A jeśli tak, to nie ma cudów, okrojenie ceny skończy się okrojeniem jakości. W Szwecji ceny są wysokie i być może łatwiej zmieścić w nich wyższy koszt wytworzenia. Z drugiej strony, na rynku tkanin z metra nie ma dużej konkurencji, więc teoretycznie można by sprzedawać chłam. Tymczasem chłamu nie ma. Może Szwedzi po prostu lubią porządne rzeczy i nie przyszło im do głowy kombinować na tym polu?

Sklep Ohlssons odkryłam kilka lat temu, przypadkiem, bo witryna zapowiadała sklep z pościelą. W środku znalazłam raj dla tekstylnego świra. Od tego czasu podczas każdego pobytu staram się coś wyłapać dla siebie. Można trafić na dobre przeceny, wtedy cena niektórych materiałów zrównuje się mniej więcej z polską, więc nie ma tragedii finansowej. Czasem jest jeszcze taniej, szczególnie podczas letnich i zimowych wyprzedaży. Dodatkową gratką jest dział z resztkami na wagę, przy czym resztki oznaczają kawałki nie mniejsze niż 1 metr i wtedy jednostkowy koszt zakupu w przeliczeniu na złotówki może być nawet poniżej 10 zł. Mówimy o pełnowartościowym towarze, oczywiście! I znów wraca pytanie, jak Szwedzi kalkulują swoje ceny... ;)

No dobrze, to teraz przejdźmy do moich łupów.





Najbardziej lubię przeszukiwać cienkie tkaniny sukienkowe ze względu na wzory i kolory. Grzebanie w feerii barw i miękkości nowoczesnych tkanin jest po prostu przyjemne, choć to przede wszystkim poliester. Ale jaki! Staram się łapać krepy, bo przepięknie się układają, ale innymi też nie ma co gardzić. W Polsce zgromadziłam już pewien zapas (i boję się coś z niego uszyć i nie daj Boże popsuć... hmm). Teraz dokupiłam kolejne widoczne na zdjęciu poniżej: splotu tkaniny po lewej nie rozszyfrowałam, jest jedwabista w dotyku, ale ma jakąś delikatną, krepową chropowatość, ledwie zauważalną. Jest jej ogromna ilość, więc skończy najprawdopodobniej jako sukienka maxi.




Tkanina z prawej to typowa krepa. Zastanawiałam się tydzień nad nią, ale kolorystyka w końcu mnie przekonała, bo chyba mi nieźle w cytrynowo-limonkowych odcieniach. ;) W zbliżeniu widać lepiej jej nieregularną strukturę.





Zwyczajna dzianina bawełniana, jednostronnie drapana. Gruba. Wzięłam ją, choć w Polsce pewnie gdzieś w sklepie internetowym znalazłaby się podobna, ale tu mogłam zobaczyć na żywo, co biorę. Uszyję z tego sukienkę, w której prawdopodobnie umrę z gorąca, chyba że wysiądzie zimą ogrzewanie. Nie no, serio, dla takiego antyfana ubierania na cebulkę jak ja grubsza sukienka pozwala uniknąć zimą kłopotliwych, dodatkowych warstw odzieży.




Dzianinowa koronka, również grubsza. W rzeczywistości jest ciemniejsza i chyba wpada lekko w brąz. Nie byłam do niej przekonana, bo wyglądała w sklepie na spraną. Nie jest mocno przezroczysta, raczej mięsista i gdyby zechcieć uszyć z niej bluzkę, to można by było obyć się bez podszewki. Do sukienki lub spódnicy jednak przyda się jakiś spód, może w podobnym odcieniu albo dopełniającym? Może z błyszczącej satyny?






Cienka dzianina lewoprawa z bawełny. Czyli jersey (lub dżersej). Czarno-szaro-granatowa i z podejrzanym połyskiem. Ciekawa jestem, skąd to lśnienie, ale zdziwiłabym się, gdyby pochodziło od procesu merceryzacji. Ale gdyby tak było, to byłoby super, bo bawełna merceryzowana to to, co tygryski lubią. :) Po co mi targać ze Szwecji zwykły jersey, jeśli w Polsce jest go zatrzęsienie? Ano, nie mam zaufania do tego polskiego. W czym jest problem? W skrzywiających się szwach w gotowych ubraniach. Proszę nie wierzyć, że skrzywione szwy to skutek cięcia  wykroju po skosie. Gdyby tak było, nie można by szyć żadnych ciuchów składających się z części innych niż prostokąty. Słynne skrzywiające się szwy w tiszertach to wina samej dzianiny. Dlatego jersey staram się kupować w zaufanych sklepach internetowych lub po obejrzeniu go na żywo. Staram się obejrzeć ułożenie oczek w dzianinie - to ono odpowiada za skręcanie szwów. Często oczka są na tyle malutkie, że bardzo trudno je niestety ocenić - wtedy trzeba zaryzykować albo po prostu odpuścić zakup.




Zagniecenia wcale a wcale mi się nie podobają, ale ten kupon leżał długo skłębiony wśród innych kawałków i mógł się pognieść. Mam nadzieję, że po praniu nabierze ogłady. :) 




Wszystkie powyższe materiały wykonane są ze zwykłych, "klasycznych" włókien, ale w Ohlssons jest też kilka tkanin z modalu i cupro. Szukałam czegoś z włókien lyocell, ale nie znalazłam... Wszystkie te włókna (modalne, cupro i lyocell) to kuzyni włókien włókien wiskozowych, różnią się sposobem wytwarzania. W przypadku włókien typu lyocell, których nazwa handlowa to tencel, ubrania z nich wykonane opatrywane są etykietką "ekologiczny", bo produkcja mniej obciąża środowisko niż w przypadku wiskozy. Chciałam sprawdzić, jak się noszą - niestety nie znalazłam nic odpowiedniego. Może następnym razem. :)




P.S. "Ohlssons, prawdziwy sklep z tkaninami" to tłumaczenie hasła reklamowego sklepu ("en riktig tygaffär").
P.S.2. Mają sklep internetowy, ale wysyłają tylko na teren Szwecji...  Trochę szkoda.