poniedziałek, 24 lipca 2017

Pstrokata w Söderköping





Weekend spędzony w podróży po okolicznych miasteczkach letniskowych. Takie Söderköping. Przystanek dla jachtów pływających po słynnym kanale Göta. Kiedyś już było na blogu. :) Podobno jest tam świetnie wyposażony sklep z tkaninami, ale znalazłam go za późno, kiedy już wróciłam do domu. Może i dobrze... ;) Miasto dobrze na mnie wpływa, choć najadłam się słodyczy za wszystkie czasy - najpierw ciasto w kawiarni Farmors (nazwa oznacza babcię od strony ojca), potem najsłynniejsze szwedzkie lody rzemieślnicze w lodziarni Smultronstället ("Tam gdzie rosną poziomki" - jak film Bergmana). Aż dziw, że na zdjęciach nie wyglądam jak stodoła!

Muszę powiedzieć, że pstrokata kiecka sprawdza się super. Może mogłaby być o rozmiar mniejsza, bo dzianina dresowa mocno się naddaje. No i dawno nie czułam się taka kolorowa. :)))



















środa, 12 lipca 2017

Migawki z Linköping





Znowu Szwecja!
A przecież mogłam siedzieć w Polsce. Na pewno znalazłoby się mnóstwo spraw, których należałoby dopilnować. O coś się jeszcze postarać. Porobić dobre wrażenie na dowolnie wybranych autorytetach. Ale kiedyś w końcu trzeba powiedzieć sobie dość, spakować walizkę i wynieść się do bardziej przyjaznego środowiska. 

Straciłam rachubę, który to już raz odwiedzam Linköping. Już dawno minął mi pierwszy i drugi zachwyt widokami. Czystością na ulicach. Designem i architekturą. Ogólnym uporządkowaniem przestrzeni. Ale i tak napawam się tym wszystkim  po raz kolejny. Idę osiedlem pastelowych domków wielorodzinnych i po chwili trafiam na zieleń, wodę, nenufary, przysiadam na ławce albo idę dalej do przybrzeżnej kafejki obok śluz na kanale Kinda. Ktoś z obsługi kafejki jednocześnie pracuje przy śluzach, otwiera je dla przepływających żaglówek. Kawa jest zwykła z ekspresu, ale dolewki są za darmo. Mogę też pójść w zupełnie inną stronę, bardziej w stronę centrum miasta, drogą koło budowy i blisko straszliwej wieży ciśnień, położonej na zalesionym wzgórzu. Koło ścieżki rosną jagody, ale małe i kwaśne. Za to kilkanaście metrów dalej dzika wiśnia częstuje zaskakująco słodkimi owocami. Idę dalej, wkraczam na kolejne osiedle, to chyba te, o którym pisał Mons Kallentoft w swoich kryminałach. Osiedle lekarzy, naukowców. Tutaj podobno zadzierają nosa. Idę bez onieśmielenia, znów kolejna rzeczka, przechodzę przez mostki, ktoś ma willę na zboczu, z ogródkiem kończącym się w wodzie. Po drugiej stronie zabudowania wydziału medycznego uniwersytetu i szpital. Skwer z łopianami o liściach kilkukrotnie większych niż jakiekolwiek łopiany w Polsce. Tuż za przejściem dla pieszych jest już ścisłe centrum. Kolejny park...





 







Siedziałam sobie w Espresso House na latte i cieście (mud cake z bitą śmietaną, to takie czekoladowe ciasto z zakalcem, serio ma zakalec :)). Nieopodal siedzieli, hmmm... można by użyć słowa wytrychu - imigranci. Obcojęzyczni, o śniadej skórze. Jeden z nich w pewnym momencie zapalił papierosa, dym był obrzydliwy, zakasłałam. Kątem oka dostrzegłam, że facet zauważył mój niesmak i chyba potem już pilnował, żeby zapach do mnie nie docierał. Miło było.



niedziela, 2 lipca 2017

Romantyczność





Jeśli już wybieram jakiś wykrój, z Burdy czy tam innego źródła, pracowicie rozdzielam (lub sklejam) arkusze, kicam po podłodze, żeby odrysować części i dorysować do nich zapasy na szwy... to staram się wykorzystać go więcej niż raz. Tym bardziej, jeśli jest prosty i daje możliwości modyfikacji. Tym sposobem zielona sukienka z Papavero zyskała dwie siostry (jedną czarną, drugą szarą, każda inna - kiedyś je pokażę, gdy pogoda będzie bardziej adekwatna). Pstrokata sukienka z poprzedniego posta również poprosiła o rodzeństwo, więc mamusia stworzyła alternatywę. Tak romantyczną, że aż strach. :)




Materiał leżakował u mnie chyba z pięć lat (ale nie jest rekordzistą, o nie!). Wynalazłam go podczas pobytu w Szwecji, w jednym z ulubionych szmateksów. Jakoś nie zniechęcił mnie syntetyk w składzie, nadruk prezentował się uroczo, a dodatkowo była promocja na tekstylia -50%. Czekał na odpowiedni wykrój, odpowiedni moment. W zeszłym roku już prawie wpadł pod nożyczki, nawet zdekatyzowałam go, ale wtedy zrobiło się już zimno i znów szycie przesunęło się w czasie. W końcu przyszła kryska na Matyska. :) Okazało się, że choć to krepa szyfonowa, to jednak w obróbce nie sprawia zbyt wielu kłopotów i szycie szło szybko. Na konieczną tym razem podszewkę wynalazłam w zapasach coś w rodzaju bawełniano-poliestrowej kieszeniówki w kolorze ecru - uznałam że jakaś część z naturalnego włókna przyda się dla komfortu.




Tym razem, zamiast poprzecznego paska z tyłu, doszyłam troczki z cienkiej koronki. Tak naprawdę kolor koronki nie do końca pasuje do szyfonu, koronka jest w kolorze ecru a szyfon ma odcień czegoś ecru-zielonkawego. Uznałam jednak, że dobranie odcienia kosztowałoby mnie pewnie życie poszukiwań, więc lepiej nie wnikać w niuanse kolorystyczne i wykorzystać to, co się ma.





Oczywiście kieszenie też są. :)

Kiedy sukienka była gotowa i ją przymierzyłam, okazało się, że... jest nie do końca fajnie... szwy jakoś źle się układały... podszewka czepiała... i wszystko było jakieś kuse... Tylko że nic nie mogłam już nic z tym zrobić, musiałam ją włożyć, bo za dwie godziny szłam na ślub.




A na ślubie było pięknie! Panna młoda miała na sobie wspaniałą sukienkę Mility Nikonorov - projektantki z pierwszej edycji Project Runway. :) Pan młody zadawał szyku w świetnie skrojonym garniturze w kolorze głębokiego lazuru.  Miło było na nich popatrzeć. 
A po powrocie do domu spojrzałam  w lustro i stwierdziłam, że ta moja kiecka może nie jest aż taka zła i niewygodna. W sumie - nie przeszkadzała mi podczas uroczystości. A i pomarszczone szwy magicznie zniknęły! 

Jednakże - jeśli ktoś chce szyć tę sukienkę z tkaniny - niech rozważy taką z dodatkiem lycry lub elastanu. Dla przypomnienia, mówimy wciąż o modelu 115 z Burdy 4/2016.