niedziela, 5 listopada 2017

Idealny sklep z tkaninami



Żakardy i druk kupione stacjonarnie w Szwecji. Jakość bez zastrzeżeń. Sama wybrałam, sama ucięłam, w kasie nikt nie sprawdzał, czy podany przeze mnie metraż nie jest przypadkiem zaniżony. Takie zaufanie. :)

Od razu powiem, że idealnego sklepu dla szmatoholików nie znam. Uprzedzam, gdyby ktoś wpadł tu jedynie po to, by poznać adres tego ideału, a nie przedzierać się przez potoki tekstu. :) To nie jest również tekst sponsorowany, a jeśli wspominam jakiś konkretny sklep, to tylko w celu uwiarygodnienia przekazu. Mojego osobistego.

Od lat kupuję materiały, możliwe że z zakupów uczyniłam coś w rodzaju pobocznego hobby. Przez ten czas przerobiłam kilkanaście (a może kilkadziesiąt?) miejsc z tekstyliami i co nieco mogłabym o nich powiedzieć. Tym bardziej, że przez kilka lat stałam po tamtej stronie - miałam własny sklep z włóczkami. Po wszystkich zdobytych doświadczeniach zrobiłam listę kluczowych rzeczy, które decydują o satysfakcji z zakupu. Żebym zostawiła gdzieś pieniądze, powinny się spotkać razem:
  • kompetentny, uprzejmy personel (a przynajmniej nie przeszkadzający, szczególnie w sklepie stacjonarnym),
  • rzetelnie opisany towar dobrej jakości.
Cała reszta, taka jak:
  • w sklepie stacjonarnym - np. płatności kartą, lokalizacja, ceny...
  • w sklepie internetowym - wybór sposobów wysyłki, płatności, możliwość kontaktu mailowego i telefonicznego, ceny ;)
nie pomoże, nawet jeśli jest najdoskonalsza, jeśli sklep sprzedaje chłam. Sorry. Nie wspominam przy tym o takich oczywistościach, jak dokładne dane firmy w przypadku zakupów internetowych, bo to po pierwsze jest regulowane przepisami, a po drugie z firmą krzakiem interesów się z definicji po prostu NIE ROBI.


Dzianiny dresowe z polskiego sklepu internetowego. Każda opisana jako dresówka, każda inna, również jakościowo. Ten czerwony melanż do dziś budzi we mnie wątpliwości, co to właściwie za typ materiału - ok, jest dzianiną, ale mało pasuje do świeżo w internetach ukutej kategorii "dresówka". Ciężko nawet zobaczyć na spodniej stronie pętelki (może ich nie ma w ogóle?) Cóż, wszystkie już są zmienione w ubrania. Stawiam, że nie pożyją długo.

"Pani, to ten sam kolor, znam się, bo jestem włókiennikiem"


Kocham sprzedawców. Powyższą wypowiedź usłyszałam od sprzedawczyni w sklepie osiedlowym. Usiłowała mi sprzedać nici o różnych odcieniach twierdząc, że są identyczne, a potem wcisnęła mi chińskie nici zamiast markowych Ariadny rzucając "jakoś sobie pani musi poradzić". Zaparło mi dosłownie dech w piersiach. Przez chwilę chciałam jak mała dziewczynka tłumaczyć się, że przecież JA TEŻ jestem włókiennikiem, robiłam nawet receptury barwierskie i generalnie raczej nie jestem daltonistką, ale wybrałam drogę ucieczki. Tym bardziej, że usłyszałam również coś o moich nadmiernie puszystych włosach (przepraszam - przyszłam prosto od fryzjera i do tego wiał tego dnia porywisty wiatr, jasne, że też z mojej winy). 
Ja rozumiem wszystko, wstanie lewą nogą, PMS, złą pogodę, niskie ciśnienie i brak perspektyw na awans sprawiają, że kiedy przychodzi klient, sprzedawca nie tryska radością życia. Ale nic nie usprawiedliwia niekompetencji i zwykłego oszukiwania, a podpieranie takich praktyk swoim wykształceniem jest zachowaniem godnym pożałowania. Papier to nie wszystko. Świadczy jedynie o tym, że ktoś przez 3-5 lat regularnie zdawał egzaminy. Potrzeba jeszcze, by ten ktoś zrozumiał, czego się nauczył i umiał wykorzystać wiedzę w praktyce, a z tym to już bywa baaardzo ciężko. Może się okazać, że osoba bez papierów ale z autentyczną pasją i doświadczeniem będzie bardziej pomocna. Aczkolwiek jakieś minimum teorii by się przydało: kiedy pytam o krepę satynową, to spodziewam się, że sprzedawca będzie umiał ją pokazać, nawet jeśli tkanina ta funkcjonuje jako satyno-żorżeta. Ostatnio jednak unikam takich pytań. Aby jakoś funkcjonować na rynku detalicznym tekstyliów, trzeba nauczyć się żyć z potocznym nazewnictwem (jersey w końcu brzmi fajniej niż "dzianina lewoprawa") i ewentualne pomyłki brać na klatę. 
W sklepach internetowych kontaktuję się ze sprzedawcą bardzo rzadko. Musi być specjalny powód. Raz dzwoniłam do Tesmy, żeby poskarżyć się na krzywo przycięty panel. Mieli oddzwonić następnego dnia... czekam na ten dzień od lutego. ;) Stacjonarnie jest prościej. Lubię chodzić do łódzkiego Włóknolandu, jest tam miły pan z jeszcze milszą panią i ich rady są zwykle słuszne i nie muszą przy tym machać dyplomami, żeby do swoich racji przekonać. Sympatycznie jest też wtedy, gdy można w sklepie pobuszować bez nawiązywania kontaktu z obsługą. Tak jest na przykład w Szwecji, bo Szwedzi mają ambiwalentne podejście do socjalizacji i jak nie muszą, to z ludźmi nie gadają. ;) W Ohlssonsie można łazić między półkami do znudzenia i bawić się we własnym zakresie, bo wszystkie belki są opisane pod względem surowca i wiadomo, na co się patrzy. Pani (lub pan!) przy kasie najwyżej powie dzień dobry i ewentualnie przy zapłacie upewni się, że nie potrzeba nam pasujących nici. Bywa też doskonale zorientowana w asortymencie, zapytana o lyocell, jeśli nie będzie go miała, wskaże alternatywny modal (oba surowce powstają na bazie celulozy, jak wiskoza). Dlatego właśnie za każdym razem, kiedy odwiedzam Ohlssons, bardzo ich chwalę (a oni, jak to Szwedzi, patrzą się nieufnie ;D).


Sklep Ohlssons w Linkoping. Lubię. Oj tak.

 "Ładna dzianina, gruba, nadaje się do wszystkiego"


Jak już przychodzi do charakterystyki materiałów, zaczynam ciężko wzdychać. Nie, już nawet nie chodzi o nieszczęsną satyno-żorżetę. Niech sobie będzie, o ile ta satyno-żorżeta zawsze będzie w rzeczywistości tkaniną, która po jednej stronie ma ziarnistą fakturę, a po drugiej lśni jak atłas. Nie wygłupiam się z dopytywaniem, czy ten batyst nie jest przypadkiem w rzeczywistości fulardem, bo chyba nawet producent w dzisiejszych czasach tego nie wie. Ja zresztą też, ale wiem, gdzie fulard jest opisany w podręczniku. ;D Minimum przyzwoitości, jakiego bym oczekiwała po sklepie, to podanie składu surowcowego. Dokładnego, nie takiego ogólnego typu "wełna z poliestrem". O ile jest sklepem stacjonarnym. W sklepie internetowym dodatkowo miło by było dostać informację o gramaturze. Deklaracje, że "dzianinka" jest ładna, można sobie schować do kieszeni, bo ładność jest względna. Podobnie jak jakość, bo jeśli coś jest jakościowo dobre, to właściwie w porównaniu do czego? 
Najbardziej to widać na bawełnie. Uściślijmy - na niezwykle ostatnio popularnym płótnie bawełnianym, zazwyczaj jednobarwnym lub drukowanym. Ja bym je nazwała tkaniną pościelową, ale dla ogółu to po prostu bawełna, tak jakby bawełna była tkaniną a nie włóknem. Ta zwykła pościelówka sprzedawana jest jako produkt jakościowo dobry, a tymczasem najczęściej jest luźno tkana i przez wierzchnią warstwę łatwo dostrzec nadruki na kolejnych, nadruk traci intensywność wybarwienia już po pierwszym praniu a kurczenie sięga kilkunastu procent na długości. Choć obiecywano 3-5%. Mam taką bawełnę, kupiłam ją na Allegro od bardzo chwalonego polskiego producenta. Na nieszczęście zachciało mi się sprawdzić, jak mocno się skurczy po praniu i zrobiłam to tak, jak się robi w profesjonalnym laboratorium metrologicznym, z tym że zrobiłam to dwa razy, zamiast raz. I dwa razy zanotowałam ubytek na długości i szerokości. Jak widać, jedno pranie nie zawsze zapobiegnie zmianom wymiarów. A używacie tkanin z Ikei? Sytuacja podobna, choć mimo wszystko te tkaniny bywają solidniejsze niż ślicznie nadrukowana masówka z internetu.
Dzianiny. Śliczne jerseye w ślicznych kolorkach. Gdybym miała sprzedawać jerseye, niektóre z nich z pewnością nie znalazłyby się w moim sklepie. Już kiedyś pisałam, że żaden krój odzieży nie pomoże, jeśli dzianina jest wyprodukowana z błędami technologicznymi. Czasem widać je od razu, czasem uwypuklają się dopiero po praniu. Te rzeczy też powinny być (i są) badane w laboratoriach jakościowych. Pytanie, czy użytkownikom zależy na płaceniu za porządne sprawdzenie materiału? Dobre pytanie. Znajomy, który zajmuje się tekstyliami, mówił, że Polakom zależy przede wszystkim na niskiej cenie. Kiedy czytam ogłoszenia na fejsbukowych grupach "poszukuję bawełny po 8 zeta za metr) to mu wierzę. No cóż, a sklepy się po prostu dostosowują do rynku i popytu. Stąd wysyp sklepików z "bawełną i "dresówką". Dresówka imituje obecnie nawet klasyczną flanelę w kratę i swetry w warkocze. No luuuudzie...


Każdy zamówiony materiał ze sklepu tkaniny.net dostaje naklejkę z metryczką, a niej mamy kod produktu, skład surowcowy, przepis prania, długość kuponu... dlaczego tak nie ma w każdym sklepie?


Sklepy, które lubię, mają coś więcej niż dresówkę. Jeśli już mogę się rozmarzyć... chciałabym, żeby istniał sklep, gdzie znajdę dobrej jakości tkaniny i dzianiny podstawowe, przeznaczone na ubrania codzienne. Do tego wybór krep, żakardów, swetrówek, materiałów płaszczowych i wieczorowych... i dodatkowo dział z materiałami do domu. A co. Jednym słowem sklep wszystkomający. :) Z szerokim zakresem cenowym. Z materiałami łatwymi do cięcia i szycia (nawet szyfony mogą się grzecznie zachowywać pod stopką, jeśli są dobrze zrobione). Oczywiście nie muszą być same jedwabie i wełny, syntetyki bywają bardzo użyteczne i nie ma co się na nie obrażać.

Haftowana dzianina z Mariboru. Mimo iż sprzedawczyni nie mówiła płynnie po angielsku, postarała się przekazać zalecenia prania (a raczej jego braku). 

Cieniutka drukowana wełna. Podobno Od Dolce & Gabbana.^^


Nie jestem pewna, czy ten splot można już zaliczyć do żakardowych, ale jest prześliczny. Podobno ta tkanina również pochodzi z kolekcji Dolce & Gabbana.

Poza sklepami (stacjonarnymi i tymi w internecie) są jeszcze sprzedażowe grupy na Facebooku, secondhandy, aukcje internetowe (jak Allegro) czy portale ogłoszeniowe. Praktycznie wszystkie źródła już przerobiłam, może poza OLX. Przy zakupach od prywatnych osób zawsze staram się uważać i sprawdzać reputację sprzedającego. Unikam ryzyka i nie poddaję się pokusom, choć zdarzyło się ostatnio, że zachwyciłam się nomen omen dresówką i ją kupiłam (o wiele za dużo, ha, ha!) Z Allegro już dawno zrezygnowałam, choć wspominam zakupy całkiem pozytywnie. Szmateksy odwiedzam ostatnio głównie w Szwecji - tam jest super, aczkolwiek przy identyfikacji tkaniny trzeba polegać na własnym oku i chwycie. Za to ceny są super. :)

Wszystkie materiały na zdjęciach należą do mnie i jest to naprawdę niewielki procent mojego stanu posiadania. ;) Najwidoczniej daje się znaleźć coś ładnego na rynku, choć wtopy też zaliczam. Do kilku sklepów regularnie powracam. Z pięknymi materiałami jest tak, że strach je ciąć, żeby nie zniszczyć. :) Z drugiej strony, trzeba jakoś zwalniać miejsce na nowe nabytki, prawda?



niedziela, 22 października 2017

Mariborskie fantazje





Trzeba przyznać, że w tym roku wyjeżdżam za granicę częściej niż zwykle. Po powrocie ze Szwecji myślałam, że pobędę teraz w kraju już na dłużej, a tymczasem wypadł wyjazd do Mariboru w Słowenii. Impreza, w której miałam wziąć udział, organizowana była na tamtejszym uniwersytecie i nazywała się dumnie Winter School Design Week 2017. Polegała na tym, że miały się spotkać myśl inżynierska z designerską i pracować nad transdyscyplinarnością (nie mylić z multidyscyplinarnością), czyli umożliwić na przykład takiemu architektowi projektować buty. Organizacja była iście słowiańska - szczegółowy program poznałam dopiero po przyjeździe, jak również na miejscu w hostelu dowiedziałam się, że zarezerwowano mi krótszy nocleg niż obiecywano, więc w trybie natychmiastowym musiałam przebukowywać bilety powrotne. Na pierwszych zajęciach okazało się, że nie można uczestniczyć we wszystkich obiecanych warsztatach i trzeba wybrać tylko jeden. Na szczęście nie zlikwidowano wyżywienia, więc nie frustrowałam się na głodniaka. ;)




Maribor jest pięknym, słoweńskim miastem, drugim co do wielkości (zaraz po Lublanie). Wpadłam do niego po raz pierwszy dwa lata temu i spędziłam kilka godzin w sobotni wieczór. Tyle w zasadzie wystarcza, żeby go zwiedzić, starówka i centrum miasta są zwarte i większość atrakcji jest w zasięgu krótkiego spaceru. Oczywiście czas się wydłuża, jeśli chcemy przysiąść w którejś kawiarni lub lodziarni, a warto to zrobić, choć może atmosfera beztroski i wszechogarniającego chilloutu nie jest tak wyrazista jak u południowych sąsiadów. Porcje lodów są ogromne, kawa smaczna, a czasem do kawy można nawet przynieść własne ciastko, jeśli kawiarnia nie ma własnych. :)




Słowenia ma liczne winnice i świetne białe wina, nawet w markecie można kupić za kilka euro bardzo przyzwoite, co zdecydowanie sprzyja integracji w hostelu oraz rozwiązuje problem pamiątek z podróży. Kultura winiarska jest bardzo rozbudowana - co roku wybierana jest nawet słoweńska Królowa Wina, która staje się ambasadorem tego trunku w kraju i za granicą. Faktem jest, że winnice widziałam nawet w samym Mariborze, na zboczach masywu Pohorje. Tutaj znajduje się także najstarsza winorośl świata (ma 400 lat):




Na brzegu rzeki Drawa można przysiąść na ławce i poobcować z łabędziami. Uwaga - to wyuczeni na wielu naiwnych turystach terroryści! Jeden z nich w pewnym momencie zauważył, że sięgam do torebki i podszedł blisko sycząc ostrzegawczo. Cóż, było to klasyczne wymuszenie. Musiałam dać kawałek croissanta, żeby dał mi spokój, bo jestem przekonana, że dziobnął by mnie w stopę!


Łabędź bandyta.


Nie znalazłam w Mariborze żadnego sklepu z maszynami do szycia, ale było kilka punktów krawieckich, szewskich i tapicerskich. Było też kilka sklepów oferujących rękodzieło, widziałam torby, swetry, poncha, bambosze... no i oczywiście były też sklepy z pasmanterią i tkaninami. W samym centrum naliczyłam ich trzy, aczkolwiek dostępne materiały były w przeważającej części importowane. Jak się dowiedziałam od jednej pani sprzedawczyni, nie ma przemysłu tekstylnego w Słowenii. Aczkolwiek widziałam włóczkę słoweńską. :)

Ceny? Europejskie... na okazje i interesy życia nie ma co liczyć. Ale czy to znaczy, że nic nie kupiłam? Nooo... coś tam kupiłam. ;))


Witryna tapicera.

Sklep z tkaninami. Jeden z większych, jakie widziałam.


Choć miasto małe, to jednak odrobinę zabrakło mi czasu, żeby wszystko obejrzeć. Niestety obowiązki uniemożliwiły mi zwiedzenie Pohorje i wycieczkę do pobliskiego Ptuja. Może kiedyś. Jeśli ktoś ma ochotę odwiedzić Słowenię, to Maribor jest świetnym miejscem na krótkie wakacje lub dłuższy weekend. Polecam. :)

A moja zimowa szkoła w sumie też się całkiem nieźle udała. Trafiłam na warsztaty z plakatu, gdzie poznałam sympatycznego profesora Ladislava z Macedonii, ech, chciałoby się teraz pojechać do Skopje. :))) Stworzyłam 4 plakaty i koniec końców całkiem nieźle się bawiłam. A czy poznałam znaczenie transdyscyplinarności? W sumie to nadal nie wiem, co to naprawdę jest, ale jeśli jestem inżynierem, piszę bloga i dodatkowo szyję ciuchy, a kiedyś chyba nawet studiowałam wzornictwo, to może i nie muszę się nad tym zastanawiać.



wtorek, 26 września 2017

Tygrysy i zakładki



Okazuje się, że miłość do owerloka może znacząco się zwiększyć, jeśli rzeczony owerlok znajdzie stałe miejsce na biurku w gabinecie. :D Biurko ostatnimi czasy nie było intensywnie użytkowane, bo i tak wolę pracować na laptopie w dużym pokoju, a szyć to nawet bardziej. Pomyślałam, że dziadeczek Singer nie będzie zawadzał na tym biurku. I co się okazało? Jeśli nie muszę go zestawiać i wstawiać z powrotem i ciągle rozplątywać szpule z przędzą (które stoją obok, bo nie mieszczą się na stojakach), to chętniej do niego siadam. I tym oto sprytnym sposobem uszycie dwóch bluz w krótkim czasie nie stanowiło większego problemu.

Wykorzystałam wykrój na bluzę nr 2 z Ottobre 2/2017. Chciałam uszyć zastępstwo dla zniszczonej bluzy z Big Stara, więc dobrałam rozmiar, który dałby mniej więcej tyle samo luzu - wyszedł pomiędzy 44 a 46, postanowiłam skroić 46, ale w końcu skopiowałam 44, bo linie mi się pomyliły. ;) 


W pierwszej wersji ucięłam dół i zlikwidowałam zaokrąglone rozcięcia. Poszerzyłam również dekolt, żeby był bardziej podobny do tego w starej bluzie. Model miał być tak obszerny, że darowałam sobie kolejne modyfikacje. I taka bluza wyszła, o:







Dzianina to drukowana dresówka pętelka i muszę przyznać, że mam dylemat, czy zdradzać jej pochodzenie. Kupiłam ją w sklepie internetowym, którego wcześniej nie znałam, i o ile obsługa klienta, prezentacja towaru i ceny są bardzo zadowalające, tak sama dzianina po dekatyzacji straszliwie się poskręcała i przez to trochę materiału się zmarnowało. Razem z tą tygryskową zamówiłam wtedy pstrokatą, z której uszyłam sukienkę z tego posta, a także jeszcze jedną, która miała być pętelką, ale jest w ogóle dziwadłem niesamowitym. Do wszystkich trzech mam jakieś "ale" i dlatego nie podaję adresu internetowego, choć zazwyczaj robię inaczej. A może powinnam?

W każdym razie bluza powstała i wyszła akceptowalnie, a ponieważ owerlok cały czas stał w gotowości, to uszyłam drugą. :D 

Tym razem postanowiłam bardziej zaszaleć i przemodelowałam rękawy, dodając im zakładki w główce. Chciałam dzięki temu podkreślić obszerność tej bluzy, tak żeby wyglądała bardziej oversized, a przy tym miała jakiś czysto damski akcent. Przy okazji znów wycięłam nowy dekolt, tym razem szerszy, głębszy (o głębokości oryginalnego z Ottobre) i w kształcie miękkiego V.




  


Tym razem użyłam dzianiny interlokowej Punto Nylon z łódzkiego Włóknolandu, oznaczonej jako nowość i reklamowanej jako mniej skłonna do pilingu. Dekatyzację zniosła wzorowo, a czy zachowa nienaganny wygląd po dłuższym użytkowaniu? Skład jest obiecujący (wiskoza, poliamid, lycra), ale nie tylko surowiec wpływa na pęczkowanie niestety. Są też ważne jego parametry mechaniczne, ale to na marginesie.

Bluza wyszła faktycznie oversized. Rękawy przez zakładki zrobiły się ciężkie i rozciągają już i tak dość duży dekolt na boki, trochę tak chciałam, ale muszę się zastanowić, czy mi się ten efekt w 100% podoba. Muszę ją najpierw ponosić. 

I tyle moich przygód na dziś. :) A owerlok nadal stoi... zwarty i gotowy :)



środa, 6 września 2017

Spódnica trochę nieładna





Spódnica, model 129 (A, B) z Burdy 8/2016

Wykrój tej spódnicy wpadł mi w oko od razu ze względu na interesujące cięcia na przodzie. Burda obiecywała, że krój ma modelować sylwetkę, więc tym bardziej nabrałam apetytu na szycie. :) Wykroiłam wszystkie części już w zeszłym roku, zrobiłam jeden szew... i spódnica powędrowała do Wielkiego Pudła Nieskończonych Projektów, gdzie przeleżała do zeszłego tygodnia.




Kto nie za tego uczucia, kiedy po miesiącach wyciąga się swój projekt. Hmmm, co ja właściwie zamierzałam z tym zrobić? Szyć jak każe instrukcja? Modyfikować? A swoją drogą, czemu na Boga nie zapisałam, jaki rozmiar skroiłam??? Takie pytania zadaję sobie najczęściej. Brak zapisanego rozmiaru jest chyba najbardziej irytujący, podobnie jak zamieszanie z zapasami na szwy (kiedy szwy w jednym miejscu są na wykroju dodane a w innym nie, bo wizja przewidywała jakieś chytre i zjawiskowe sposoby szycia i wykończenia). Na koniec wzrok zawieszam na tkaninie i zastanawiam się, czy na pewno nadal mi się podoba i czy właściwie dobrałam ją do wykroju. Bywa, że właśnie materiał decyduje o niekończeniu roboty.




Tkaninę kupiłam dawno temu, prawdopodobnie na Allegro. Kiedy do mnie dotarła, na pewno mi się podobała, bo to taki dość cienki i lekko elastyczny, bawełniany dżins. Na zdjęciach nie widać, ale jest na nim nadrukowany czarny ornamentowy wzór, co dodaje mu odrobinę szyku. Jednak już podczas krojenia miałam mały kłopot z ułożeniem szablonów, bo ułożenie druku mijało się jakby z ułożeniem nitki prostej w osnowie. Poradziłam sobie z tym i wyglądało na to, że więcej kłopotów nie będzie. W końcu jak trudny do szycia może być dżins?




Jednak może być paskudem taki dżins, o czym przekonałam się po wydobyciu projektu z Pudła i próbach jego skończenia. Mimo zastosowania dodatkowych punktów stycznych i precyzyjnie odmierzonych zapasów na szwy (tu byłam pewna, że wszędzie mam 1,5 cm), części nie chciały się równo zszyć. Już pomijam fakt, że trzeba być masochistą, żeby zrobić tak duże zapasy do  szycia zaokrągleń - tylko utrudniają. Nawet spinanie szpilkami i fastrygowanie nie pozwoliło na uniknięcie w kilku miejscach prucia. Potem, kiedy już zszyłam cały przód, nie mogłam go porządnie wyprasować i nawet stębnowanie nie pomogło wygładzić niektórych zmarszczek. Wszystko to widać na zdjęciach. 

Na pocieszenie obrzucenie brzegów poszło bez większych problemów. Tym razem użyłam owerloka. :)





Na koniec, podczas przymiarki przed wszyciem paska i podwinięciem dołu, okazało się, że Burda miała rację, fantastyczne cięcia faktycznie modelują sylwetkę, a konkretnie wydatny brzuszek... Udało się zminimalizować efekt przez podniesienie spódnicy do góry - ucięłam 3 cm od góry i następnie zwęziłam spódnicę po bokach, bo obwód pasa się zwiększył. Ale zapał do szycia wtedy już bardzo ostygł.

Jednak skończyłam spódnicę, bo byłoby niepedagogiczne posłać ją znów do Pudła. Fason nadal mi się bardzo podoba. Tkanina i wykonanie - niekoniecznie. Wygląda mało schludnie, a jeśli nawet na wieszaku jest pomięta, to strach pomyśleć, jak się będzie prezentować po całym dniu noszenia. Mogę mieć pretensje tylko do siebie, wszelkie usterki tego ubrania to wynik moich nieprzemyślanych decyzji.

Cóż, każdy kiedyś zalicza skuchę. :)




czwartek, 31 sierpnia 2017

Moja sierotka Singer 14SH754





Minął prawie rok od zakupu w Lidlu drugiego w moim życiu owerloka. Mówiłam, że nie będę się spieszyć z recenzją? Cóż, pierwsze wrażenia przy testowaniu sprzętu bywają mylne, co można było prześledzić, kiedy Lidl wypuścił owerloki Silvercrest. Po wstępnych zachwytach na blogach zaczęły się pojawiać nieśmiałe doniesienia o awariach, reklamacjach, zwrotach towaru... sama też gwoli uczciwości wysmażyłam posta o problemach z tym sprzętem i oddaniu go w rezultacie do sklepu. Z Singerem postanowiłam postąpić ostrożniej, tym bardziej że jakość stojąca za marką bywa czasem dyskusyjna, i opisać go po ochłonięciu i bez uprzedzeń.

Dla kogoś, kto liczy na krótkie podsumowanie moich przebojów z Singerem bez wnikania w nadmiar zbędnego tekstu, powiem od razu: ujdzie ten owerlok, nie jest taki ostatni. ;)

Jeśli ktoś woli więcej szczegółów, zapraszam do dalszej lektury. :) :)




Pozwólcie, że najpierw wyjaśnię, na czym szyję na co dzień. Od 2013 roku cieszę się posiadaniem maszyny z wyższej półki, komputerowej Janome Horizon MC8900QCP. Użytkowanie jej oznacza, że chcąc nie chcąc przyzwyczaiłam się do pewnych standardów - cichej pracy, braku konieczności uciążliwych ustawień naprężenia, gładkich ściegów, generalnie jakości szycia raczej ponad standard. Dodatkowo szyję na maszynie już chyba... no, prawie 30 lat (wcześnie zaczęłam) i raczej dość dobrze znam się na jej obsłudze. Owerlok to wciąż u mnie nowość, trochę inna filozofia szycia, która nie do końca była w moim guście. A na dodatek owerlok z półki budżetowej? To było jasne od samego początku, że nie dostanę czegoś w typie Wielkiej Krowy Horizona, dlatego nie ekscytowałam się, że za chwileczkę, za momencik zapałam prawdziwym uczuciem do owerloków, bo wiele wskazywało, że tak nie będzie. Jednakże mimo wszystko liczyłam na to, że coś się uda na Singerze uszyć (w przeciwieństwie do niesławnego Silvercresta). A poza tym, jeśli ma się nie kochać owerloków, to lepiej przekonać się na czymś tańszym, prawda?

Pierwsze testy Singera 14SH754 wypadły bardzo obiecująco. Przede wszystkim przeżył nawleczenie nici (Silvercrest od razu miał problem, choć dbałam o właściwe umieszczenie nici w talerzykach naprężaczy). Próby na różnego rodzaju tkaninach i dzianinach poszły świetnie. Po kilkunastu minutach pracy zaczęłam marzyć o zatyczkach do uszu, bo tłucze się ten dziadek niemiłosiernie! Zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo fabryka nie podokręcała wewnętrznych części i czy już powinnam uderzać do mechanika na przegląd. Uznałam, że jeszcze nie, skoro ściegi wyglądają ok.;) W międzyczasie poczęstowałam niektóre miejsca olejem, ale to niewiele pomogło. Potem musiałam zmienić nić na lewej igle, bo zaczęła się zrywać. A potem odkryłam, że przy mocniejszym naciśnięciu dolnego chwytacza można go UGIĄĆ. A jeśli można go ugiąć, to można też łatwo rozsynchronizować dolne i górne mechanizmy tworzące ścieg! Wystarczy jeśli przez nieuwagę wplączemy materiał w płytkę ściegową lub złamiemy igłę. Plus odrobina pecha.




Mimo wszystko Singer szył! I uszył spódnicę, którą widzicie w dzisiejszym poście. Ponieważ szycie na skrawkach nie pokazuje w pełni możliwości sprzętu, kupiłam najtańszą, akceptowalną wizualnie dzianinę i się zabawiłam. Zwykłej maszyny użyłam tylko do wykonania tunelu na gumkę. Spódnica jest doskonałym przykładem na to, że Singer jak Singer, ale umiejętności operatora też mają znaczenie, jeśli chcemy ładne wykończenie. ;) Ja też przekonałam się, że ustawienie właściwych naprężeń we wszystkich czterech niciach nie jest takie łatwe, jeśli tylko trafimy na bardziej wymagający materiał! Tego się najbardziej obawiałam, bo jeśli nie można na pierwszej lepszej swetrówce uzyskać prawidłowego ściegu... to co wtedy? Zaakceptować? Wyrzucić owerlok przez okno? Przyznać, że jest się osiołkiem? ;D






Dogadaliśmy się. Spódnica, uszyta może w dość nonszalancki sposób, została w szafie, nawet ją założyłam, nawet dostała komplement! To potem wymyśliłam szycie swetra. Poszło nieźle, Singer przeszywał nawet większe zgrubienia bez większego stresu. Przy przyszywaniu plisy ścieg znów wyszedł brzydko - okazało się, że operatorowi osiołkowi nikt nie przypomniał, żeby stopkę opuścić... rozpieszczonemu dziewuszysku Krowa Horizon przypominała o takich rzeczach... ;)

Na dowód pozytywnych uczuć i otwarcia na współpracę z mojej strony Singer dostał do chwytaczy przędzę owerlokową - taką nieskręconą i elastyczną, w kolorze czarnym i białym. Na takiej łatwiej ustawić naprężenia. 

Brał udział w szyciu koszulki z dzianiny wiskozowej. Tu z kolei okazało się, że jeden z prowadników nici chwytacza, ten przed naprężaczem, zahacza ją i rwie. Tzn. rwie głównie tę nieskręconą przędzę, z nićmi chyba nie było problemu. Trzeba pamiętać, żeby go omijać przy nawlekaniu.

A potem pewnego dnia chciałam sobie PO PROSTU POSZYĆ, więc wróciłam do Horizona. Rozumiecie - rozpieszczone dziecko wróciło do dobrze znanej i bezproblemowej zabawki (a przynajmniej do zabawki, której ewentualne problemy łatwo i błyskawicznie rozwiązać). A potem mój czas na szycie skurczył się tak drastycznie, że nowy sprzęt nie miał szans się wybić. Biedna sierotka, owerlok Singer stał w kącie parę miesięcy i czekał na lepsze czasy. 

Doczekał się! W tym tygodniu. :) Szyjemy razem dżinsową spódnicę. Idzie bardzo dobrze. Tylko ten jeden prowadnik nici muszę omijać. :)


Podsumowanie

Singer 14SH754 to owerlok z klasy budżet - jednak w mojej opinii cena, jaką trzeba za niego zapłacić w Lidlu, jest uczciwa, a nawet dość atrakcyjna w porównaniu do oferowanej jakości i cen tego rodzaju sprzętu na rynku. Model 14SH754 można dostać nie tylko w Lidlu, ale też w zwykłych sklepach rtv i agd, za podwójną cenę lidlowską. Mówi się, że Lidl sprzedaje sprzęt gorszy i dlatego płacimy za niego mniej, ale nie mam porównania.

Wady mojego egzemplarza:
  • głośność uniemożliwiająca szycie po 22; możliwe, że części są zaprojektowane ze zbyt niskim poziomem precyzji, być może są też niewyregulowane;
  • luz na igielnicy;
  • miękka stal chwytacza dolnego (resztą się nie bawiłam, co chyba rozumiecie;));
  • czasem dosyć kłopotliwe ustawienie naprężeń i uzyskanie prawidłowego ściegu.
Zalety mojego egzemplarza:
  • naprężenia da się ustawić! :)))
  • łatwość przełączania ściegów, kiedy przechodzę ze ściegu 4-nitkowego na obrzucający 3-nitkowy, odcinam tylko niepotrzebną nić do którejś igły a samą igłę zostawiam, to koniec zmian;
  • ściegi wyglądają bez zarzutu nawet na zgrubieniach (choć lepiej na nich zwolnić);
  • cena.
Przy moim braku miłości do owerloków naprawdę jestem w stanie funkcjonować z tym Singerem. Nie mam żadnego mocnego powodu, żeby kogokolwiek do niego zniechęcać. Owszem, są punkty, które warto rozważyć. Podejrzanie miękka stal chwytaczy. Jakieś niedoskonałości wykonania (prowadnik rwiący nitkę, luzy). Może nie powinien się za niego brać ktoś całkowicie początkujący z szyciem. Żółtodziobom zawsze będę polecać sprzęt o wysokim współczynniku zaufania (i z dobrym serwisem!). Jeśli ktoś z kolei szyje dłużej, łatwiej zauważy, kiedy błąd jest wynikiem braku doświadczenia (bo się stopki nie opuściło...) a kiedy usterką maszyny. Wspomniałam, że mam górnopółkową maszynę do szycia po to, żeby było wiadomo, iż czasowe porzucenie owerloka na rzecz maszyny do szycia to kwestia bardziej skomplikowana niż tylko "szyje dobrze - szyje źle". To się rozbija o niuanse, ilość dostępnych udogodnień, które pomagają w życiu ale nie są obligatoryjne do uzyskania dobrego ściegu. Myślę, że może najlepszą rekomendacją, jaką mogę udzielić, jest oświadczenie, że sierotka Singer ma u mnie dom i na razie z niego nie odejdzie. I będzie używany. :)





poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Sukienka, która nie pojechała na wakacje





Robienie własnych konstrukcji jest super. Ukończenie kursu jest jeszcze lepsze - pewnych rzeczy nie da się nauczyć z książek czy internetu. A posiadanie nietypowej figury to gwarancja, że doświadczenie będzie spływać na świeżo upieczoną konstruktorkę szerokim strumieniem. ;))

Dokładnie rok temu w wakacje popracowałam nad konstrukcją górnej części odzieży dla siebie. Wprawdzie miałam już jedną gotową, którą zrobiłam swego czasu w trakcie zajęć kursowych, ale potrzebowałam czegoś z mniejszym dodatkiem luzowym i dodatkowo po raz kolejny musiałam (niestety) zweryfikować swoje wymiary. Nie, nie przeszkadza mi, że nie noszę już od dawna rozmiaru 36, ale rysowanie wykroju dla kształtów odbiegających od średniej to nie jest bułka z masłem. Powiedzmy sobie wprost: rysowanie wykroju na duży biust jest kompletnie do bani. Wiedza kursowa to nie wszystko, książki to nie wszystko. Duży biust może dobić nawet doświadczonych projektantów, wystarczy spojrzeć na suknię ślubną Małgorzaty Rozenek. W sukni tej (autorstwa Evy Minge) złe dopasowanie nad talią stworzyło luźny namiot pod biustem a sam biust był spłaszczony. Ktoś by mógł powiedzieć, że trudno, widocznie tak musi być, ale internet roi się od przykładów dowodzących, że jednak można dopasować ubiór do ponadstandardowch piersi. Toteż i ja postanowiłam nie przyjmować do wiadomości, że istnieją jakiekolwiek ograniczenia i włożyłam wysiłek w zrobienie czegoś dla siebie - zresztą jakie miałam wyjście? Sklepy nie mogą mi wiele w tym względzie zaoferować... ;)

Oto Sukienka z Koronką na Przodzie:




Konstrukcja

Kiedy już robię dla siebie konstrukcję, zazwyczaj pierwszy uszyty z niej ciuch jest jak najprostszy. Dlatego góra tej sukienki dopasowana jest standardowymi zaszewkami, te piersiowe wyprowadziłam z bocznych szwów, taliowe są czysto książkowe - nic rewolucyjnego. Jeszcze zanim wycięłam części z docelowej tkaniny, zrobiłam przymiarkę z wersją eksperymentalną z surówki bawełnianej i wtedy zlikwidowałam drobniejsze niedoskonałości wykroju, jak odstający dekolt i nadmiar luzu pod pachami. Talię obniżyłam o 2 cm, a jako wykrój spódnicy wykorzystałam Kalinę, dodałam jej tylko dwie zakładki z przodu i ustaliłam, że będą przedłużeniem zaszewek taliowych, żeby linie się zgadzały. Na koniec wykonałam wykroje odszyć dekoltu i pach.

Szycie

Wiecie co? Lubię szyć ze swoich wykrojów. Mimo iż jestem z natury roztrzepana, to tutaj centymetry zawsze się zgadzają, punkty styku schodzą się tam, gdzie trzeba. Czysty relaks. Nie, żebym była tak doskonała i nieomylna. ;) Do szycia wybrałam drukowaną popelinę bawełnianą z dodatkiem lycry, długo już siedziała w zapasach i musiała w końcu zwolnić miejsce. Szyć zaczęłam niedługo po skończeniu konstrukcji, na przełomie sierpnia i września. Niedługo mieliśmy z małżonkiem ruszyć na wakacje, w planach był rejs do Karlskrony - pomyślałam, że sukienka przyda się na lans na statku. ;) I co? I nie wyszło. Najpierw okazało się, że zaszewki piersiowe w ogóle nie chcą się ładnie uszyć, są po prostu za głębokie! Nawet po poprawkach nie wyglądały idealnie... a potem z przerażeniem odkryłam, że wśród miliona posiadanych suwaków krytych nie mam ani jednego białego o długości 60 cm. I nie było szans, żeby go przed wyjazdem dokupić, bo wiadomo, że jak zwykle robiłam wszystko na ostatnią chwilę...

To teraz już wiecie, skąd się wziął tytuł posta. Sukienka nie pojechała na wakacje, bo jeszcze nie była skończoną sukienką.





W tym roku po powrocie ze Szwecji postanowiłam odkopać i i dokończyć kilka nieskończonych projektów, a przede wszystkim tę właśnie sukienkę. Zastanawiałam się, co mogę zrobić, żeby poprawić wygląd niezbyt ładnych zaszewek piersiowych. Wymyśliłam aplikację! Ręcznie wykonany koronkowy motyw wyszukałam w szwedzkim second handzie i kupiłam go specjalnie z myślą o naszyciu na przód. Koniec końców nie przykrył zaszewek, ale może ciut odwrócił od nich uwagę. 





Nareszcie, po roku oczekiwań, sukienka była skończona. Przymierzyłam ją przed lustrem... i poszłam pruć aplikację i odpruwać dół od góry, bo trzeba było pogłębić i przemodelować raz jeszcze zaszewki taliowe. Zobaczyłam bowiem w lustrze namiot pod biustem jak u pani Rozenek ;) Uff, po tych poprawkach nieodwołalnie uznałam prace za ukończone.




Wypadałoby pokazać ją na figurze, prawda? Chwilowo leży zwinięta w kłębek gdzieś koło kanapy. Małżonek przyniósł ją spod drzwi wejściowych, gdzie trafiła po ataku furii (zakończonej łzami i depresją) autorki posta, kiedy po dwudniowych wysiłkach nie udało się zrobić jej ładnych zdjęć. Wiecie, jeszcze nigdy nie byłam tak blisko skasowania bloga, jak po tej nieudanej sesji foto. Było mi przykro, że nie umiem zrobić ładnego zdjęcia, a potem żal się rozkręcił i potępienie przeniosłam na wszystko - umiejętności fotografowania, szycia, konstruowania, blogowania, dziwne że nie poszłam podrzeć dyplomu inżyniera włókiennika (to przecież byłoby logiczne, taaak). A sukienkę uznałam za paskudną.

Ona jest naprawdę pechowa!



piątek, 18 sierpnia 2017

Powrót do domu i jeszcze parę szmatek



Mój ulubiony środek transportu.

Każda podróż kiedyś się musi skończyć.

Powrót do Polski nastąpił jak zwykle nie w porę i zbyt wcześnie. Choć tym razem byłam już lekko znudzona, jednak było to spowodowane jedynie brakiem maszyny do szycia na podorędziu. :) 
Podróż na szczęście przebiegała trochę okrężną drogą, żeby jeszcze trochę pozwiedzać i odwlec moment pożegnania ze Skandynawią. I serio mam chyba szmaty zapisane w gwiazdach, skoro na pierwszym przystanku w podróży - szwedzkim Helsinborgu - znalazłam od razu dwa sklepy z tkaninami, choć specjalnie ich nie szukałam. Oba były już zamknięte (jeden miał przerwę wakacyjną) i chwała Bogu. Poza powyższymi Helsinborg posiada fantastyczny ratusz i przemiłe centrum z ogromem sklepów i knajpek. Bliskość Malmo sprawia, że mało się o nim mówi w internetach, sami z małżonkiem się zastanawialiśmy, czy nie lepiej właśnie pojechać do Malmö, ale koniec końców postanowiliśmy je zostawić na kiedy indziej. Tym bardziej, że z Helsinborga można się przeprawić do Danii promem, a promy to coś, co tygryski lubią najbardziej. :)


Okazała wieżyca pośrodku zdjęcia należy do ratusza.
  


Jedna z wielu knajpek w centrum Helsinborga. Nie widać tego, ale jest położona dokładnie naprzeciwko zabytkowego kościoła. Notabene kościół stoi na placu i cały jest otoczony knajpami i ogródkami barowymi i nie wygląda na to, by bliskość bawiących się ludzi obrażała czyjeś uczucia religijne.

Kolejny na trasie, duński Helsingør miał być zupełnie pominięty, bo głównym punktem programu była Kopenhaga, ale zaraz po przybiciu do portu wpadliśmy na pomysł, żeby rzucić okiem na twierdzę Kronborg - miejsce, gdzie Szekspir umieścił akcję "Hamleta". Rzucanie okiem w rezultacie trwało pół dnia, albowiem okazało się, że w zamku trwa przedstawienie na żywo i można oglądać poszczególne sceny sztuki w oryginalnych lokalizacjach! Nawiasem pisząc, okazało się przy okazji, że tak naprawdę nikt nie wie, czy Szekspir w ogóle odwiedził Kronborg - prawdopodobnie znał go tylko z opowieści swego asystenta. Twierdza była faktycznie siedzibą królów duńskich, dopóki jednemu nie znudziła się miejscóweczka i dał dyla do Kopenhagi. Prócz tego podstawowym jej zadaniem było pobieranie opłat od przejeżdżających przez cieśninę żeglarzy, a skuteczność ściągania kasy była duża dzięki armatom skierowanym na wodę. ;) Cóż, dzisiejsze bramki na autostradzie od razu wydają się bardziej przyjazne dla użytkowników - przynajmniej nikt z nich nie strzela!


Nie chciałabym być żołnierzem wroga i zdobywać tę chatę...

Duży domeczek, jednak jak mówią, sala balowa jest krótsza niż boisko piłkarskie. Ale chyba niewiele.

Kopenhaga mnie przeraziła. Po szwedzkich przestrzeniach ilość ludzi wtłoczona do stolicy Duńczyków była zatrważająca, a liczba rowerzystów jeszcze bardziej. Pasy dla rowerów są szersze niż dla aut! Jadąc samochodem strach jest skręcić w prawo, żeby nie spowodować kolizji z jakimś bicyklem... Po zaparkowaniu i przejściu kilkunastu kroków miałam ochotę dać sobie spokój ze zwiedzaniem i uciekać gdzie pieprz rośnie. Takiej odmiany Skandynawii raczej się nie spodziewałam, choć zdawałam sobie sprawę, że będzie tu bardziej europejsko niż choćby w Sztokholmie. Szwedzkie miasta, nawet popularne turystycznie, są raczej spokojne. Tu widoczny był wszechobecny pośpiech, hałas i zgiełk.


O ile pamiętam, to

Po dziesięciu minutach pobytu w stolicy moje nastawienie jednak uległo zmianie, albowiem znów trafiłam na szmaty. ;) Oczom mym ukazał się trzypoziomowy sklep Panduro Hobby. Wcale nie chciałam tam wchodzić, ale uległam namowom małżonka, który chyba bał się, że bez wspomagania humor nigdy mi się nie polepszy. Akurat była wyprzedaż tkanin Tilda, widziałam je wcześniej w Linköpingowym Panduro i zamarzyła mi się słodka sukieneczka na lato, jednak w końcu odpuściłam, bo ile można mieć tkanin... Tutaj promocja polegała na zakupie dowolnych 3 metrów za 100 duńskich koron (co daje 20zł za metr). Wybrałam wersję róże na ciemnym tle (na zdjęciu pierwsza z lewej) i już szłam do kasy, ale małżonek uznał, że mogłabym wybrać kolejne 3 metry w ramach "pamiątki z podróży". No to wybrałam dwa wzory po 1,5 metra i jeszcze dostałam pół metra kolejnego wzoru, bo sprzedawczyni nie zgadzały się centymetry (bo brałam resztki). Tym sposobem z Danii przywiozłam 6,5 metra szmat i to tylko i wyłącznie z winy małżonka, więc ewentualne oskarżenia o szmatowy zakupoholizm proszę kierować do niego.


Patrząc na ceny tkanin Tilda w Polsce, to chyba zrobiłam dobry interes. No i kurczę, śliczniutkie są te wzorki <3 br="">

Po epizodzie w Panduro Kopenhaga nabrała właściwych barw... nie, tak serio, nie wiem, co jest z tym miastem, że powoli wkradło się do mojego serca. Połaziliśmy z małżonkiem po niewielkim skrawku centrum, zjedliśmy kebaba w bułce, wypiliśmy kawę i na nic więcej nie starczyło czasu, trzeba było jechać na nocleg a następnego dnia rano ruszyliśmy w kierunku na Rostock i do Polski i Dania pozostała daleko za nami. Co takiego jest w tej bałaganiarskiej Kopenhadze, że zaraz po otworzeniu drzwi własnego mieszkania, zamiast tęsknić jak zwykle za Szwecją, myślę o podróży do Danii? Co takiego tam zobaczyłam, czego sobie nie uświadamiam, ale okazało się wystarczająco ważne, by zapomnieć o tym całym ludzkim bałaganie na ulicach i chcieć tam zaraz wrócić? Kiedyś będę musiała to sprawdzić...
 
Tymczasem od kilku dni jestem już w moim polskim domu.  Reasumując całe wakacje, nazbierałam mnóstwo szmatek, wyjątkowo dużo, nawet jak na moje standardy. W poprzednim poście pokazałam łupy z Ohlssonsa - tuż przed powrotem do Polski dokupiłam jeszcze kilka. ;)  Rozciągliwy żakard z przewagą wiskozy w składzie i absolutnie piękny, lekko kreszowany poliester w obłędny kwietny wzór:







Ale, ale :D to jeszcze nie koniec... upolowałam w końcu tkaninę z 50% zawartością tencelu, dzięki czemu będę mogła w końcu przebadać w praktyce te nowe, ponoć ekologiczne włókno i coś o nim opowiedzieć. No i jeszcze wspomnę o kilkunastu szmatkach ze szwedzkich secondhandów, które nie są specjalnie fotogeniczne, ale jakościowo bez zarzutu, o przyborach do szycia wypatrzonych na jarmarku i kilku ręcznie robionych koronach... I to by było na tyle w kwestii tekstylnych "pamiątek z podróży". :)