środa, 19 października 2016

Druga randka z owerlokiem





Minęło 5 lat od pierwszej randki z maszyną typu overlock. Związek z Silvercrestem z Lidla nie przetrwał próby czasu, w zasadzie nie mogę sobie przypomnieć żadnej rzeczy, która była od początku do końca wykończona tamtym owerlokiem. Samo przygotowanie do szycia stawało się wyzwaniem, a po krótkim czasie użytkowania część ściegów przestała po prostu działać. Całą historię opisałam w dwóch postach:
Przemyślałam wtedy swoje doświadczenia i doszłam do wniosku, że w zasadzie do mojego szycia nie potrzebuję, a nawet nie chcę używać owerloka. Nawet nie dlatego, że się sparzyłam na bublu. Lubię po prostu szyć na zwykłej maszynie do szycia. Uznałam ponadto, że nie zależy mi wcale na upodobnianiu szytych własnoręcznie ubrań do ich sklepowych odpowiedników, tym bardziej, że z biegiem czasu coraz wyraźniej obniża się ich jakość i naprawdę nie ma do czego równać. Postawiłam na prawdziwe ubrania handmade, bez romansu z przemysłowym stylem produkcji.

A jednak znów kupiłam owerloka. I znów w Lidlu!

O Singerach 15SH754 internet trząsł się od kilku lat. Pojawiają się w Lidlu regularnie, mniej więcej co roku, może co 6 miesięcy - dokładnie tego nie śledzę, bo nie byłam zainteresowana zakupem. Jednak ostatnio wracałam myślami do tematu owerloków. Mój wolny czas od dłuższego czasu jest coraz bardziej limitowany. Uszycie czegokolwiek trwa długo, bo ciągle muszę odkładać pracę na rzecz czegoś pilniejszego. Kończy się tym, że nie mam się w co ubrać, bo w sklepach szkoda mi wydawać pieniędzy*, albo kupuję na szybko jakąś szmatkę. Zaczęłam się w końcu zastanawiać, czy jednak nie zainwestować w owerloka, przecież koszulka czy sweter z dzianiny to i tak nie jest żadne haute couture :D, na maszynie szyje się je trochę za długo (choć w moim przypadku bez większych kłopotów) i może jednak dogadałabym się z jakimś miłym, bezproblemowym urządzeniem z mereżką, dyferencjałem, drabinką i o przyzwoitej jakości. Postanowiłam, że po Nowym Roku, jeśli cena dolara spadnie, zacznę polowanie na coś z rodziny Juki, Elna, Janome.

O Singerze nie myślałam. Nie przekonuje mnie marka. Nie miałam też najmniejszego zamiaru bawić się w PRL i stawać w poniedziałek z rana w kolejce przed otwarciem sklepu, a potem uczestniczyć w walce o pudełko. Pomyślałam, że pojadę sobie do mojego Lidla na spokojnie wieczorem i jak będzie owerlok, to uznam, że był mi pisany i go kupię, a jak nie, to trudno. 

... w szóstym Lidlu z kolei faktycznie był jeszcze owerlok, więc uznałam, że był mi pisany. No co.

Kwota 599zł za owerloka jest bardzo niska. Nie oczekuję po nim wiele. Niech po prostu szyje. Jeśli okaże się wydajny, niezawodny i wystarczająco komfortowy w użytkowaniu, to dołożę do niego coverlocka. Jeśli się zbiesi, ale równocześnie pozwoli docenić szycie na owerloku, to wrócę do pierwotnego planu i będę polować na kombo z funkcją drabinki. Póki co, po tygodniu użytkowania i testowania kilku dzianin i grubej tkaniny, jest zadziwiająco miło, choć znalazłoby się parę zarzutów.
Nie będę się spieszyć z pełną recenzją, bo i tak w Lidlu już nie ma tych owerloków.



* nie dotyczy sklepów z tkaninami i pasmanterią. He, he.


poniedziałek, 19 września 2016

Spodnie w ciapki


Dzisiejszą sesję zdjęciową sponsoruje Jimbo^^ 




Jimbo praktycznie zawsze towarzyszy mi podczas zdjęć domowych, więc pomyślałam sobie, że zaaranżuję fotkę z nią i z nowym moim wytworem. Piesunia jednakże zrozumiała moje intencje po swojemu i wyszło jak wyszło. Szmatka pod jej zadkiem to moje najnowsze spodnie:




Konsekwentnie unikam konstruowania spodni na siebie, bo akurat mój tyłek nie odbiega jakoś mocno od ogólnie przyjętych standardów rozmiarowych i wykroje z Burdy sprawdzają się całkiem nieźle. I tym razem postanowiłam skorzystać z gotowego wykroju. Spodnie model 110 z Burdy 4/2014 były jednakże pewnym odejściem od strefy komfortu, w jakiej się zazwyczaj poruszam. Po pierwsze, nie są legginsami. ;) Po drugie, mają zapięcie z boku a ja jestem fanką suwaków umieszczonych centralnie. Ale karczek i zakładki wyglądały bardzo obiecująco na papierze, więc długo się nie wahałam.




Tkanina to czysto bawełniany żakard, bardzo przyjemny w obróbce. Kupiłam go na Allegro i chyba opisany był jako wzorzysty dżins... więc byłam przygotowana na materiał o splocie skośnym, który wzór ma nadrukowany na prawej stronie. Zaskoczenie było jednak pozytywne, bo żakard jest nieporównanie szlachetniejszy, no i umożliwia wykorzystanie obu stron. Dzięki temu, kiedy podwinę nogawki, mankiety nie straszą gołą bielą.






Wszywanie suwaka krytego po łuku nie jest najcudowniejszą czynnością pod słońcem, szczególnie gdy najpierw wszywa się suwak a dopiero potem zamyka szew. Wiem, że wiele osób tak szyje i autorytety też radzą tak robić, więc próbowałam i ja, ale wolę zdecydowanie montować suwak do gotowego szwu. Poza tym nie jestem pewna, czy nie wolałabym w tym miejscu zwykłego suwaka.




Normalnie krawędzie paska zawijam do spodu, tutaj nie chciało mi się męczyć, więc obrzuciłam je tylko i puściłam na wierzch. Nie jest to najpiękniejsze wykończenie, ale dzięki temu spodnie opuściły stos "do zrobienia". ;)  Najwyższy czas, bo chyba lato mija? Prawdopodobnie będę je jeszcze poprawiać, bo szew siedzeniowy wydaje się za długi i trochę psuje układanie się zakładek, ale paska już na pewno nie ruszę. Jak to ostatnio mówią w reklamie? Nie musi być perfekcyjnie, żeby było idealnie. ;))





poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Co można zrobić ze wstążkami :)





Jeśli wpisze się w Googlowską wyszukiwarkę grafiki  "ribbon chandelier", to wyskoczą nam prześliczne, wiszące ozdoby, idealne jako sposób zagospodarowania resztek wstążek i jako dekoracja pokoju. Ale małe są. My tutaj w Łodzi mamy większy rozmach i wstążkami wolimy ozdabiać sobie miejskie place. ;))




Instalację zaprojektował Jerzy Janiszewski - ten sam pan, który jest autorem logo Solidarności. Można ją zobaczyć na Starym Rynku, dzięki czemu wielu łodzian przychodzących ją obejrzeć, dowiedziało się, że w ogóle mamy coś takiego jak stary rynek. ;))) Ano, mamy. Przed wojną był tętniący życiem, wyszedł z wojny inny, smutny, zapomniany, opustoszały. Powód? Bo był na terenie getta żydowskiego...

Ze wstążkami już nie jest smutno. Konstrukcja jest ogromna - widać na zdjęciach jej rozmiar. Przy każdym powiewie wiatru wstążki ruszają się jak żywe. Rynek oddycha pełną piersią. Ludzie przychodzą, oglądają, niektórzy kładą się na chodniku pod wstążkami i patrzą z tej pozycji. Inni siadają na okolicznych murkach. Najsprytniejsi obstawili stoliki w pobliskiej knajpce z obiadami domowymi, popijają kawę i obserwują mając widok na całość. To niby tylko wstążki, ale w ogóle nie są nudne.




Niektórzy malkontenci (tak, mężu, oplotkuję Cię teraz:P) stwierdzili, że wygląda to jak na procesji w Boże Ciało. Tam też dekorują wstążkami. ;)))




Przy okazji pokażę na sobie spódnicę z zeszłego roku, Kalinę 2.0. Pojechała ze mną w zeszłym roku do Chorwacji i pierwszego dnia w pracy suwak pękł a moim pierwszym dokonaniem na obcej ziemi było znalezienie agrafki. Pisałam w zalinkowanym poście, że suwak kryty nie nadaje się zbytnio do grubszych materiałów. POTWIERDZAM. Nie nadaje się w ogóle. ;D




Wyglądam dość szaro na tle wstążek, no ale w końcu ja tu tylko stoję a street art jest z tyłu. :))



środa, 10 sierpnia 2016

Łódzkie popołudnie





Kiedyś Łódź wydawała mi się brzydka, szara i smutna, ale usłyszałam radę, żeby spacerując ulicą patrzeć do góry a nie na chodnik, czy odrapane partery domów. Spojrzałam i zachwyciłam się. Mamy w Łodzi mnóstwo detali, takich jak na zdjęciu powyżej, a kto mimo wszystko woli wpatrywać się w połamane płyty chodnikowe, to cóż, niech ma świadomość, że coś go omija. 

Na Piotrkowskiej jakiś czas temu zamknęli najstarszego w mieście McDonalda. Z zamian ostatnio pojawił się PRL-owski dzbanek z kawą. Ręka do góry, kto miał taki w domu. :) Tutaj kawy jednak nie dają, za to można sobie fotkę zrobić!





Spódnica w drobną krateczkę to moje ostatnie dzieło. Wprawdzie zapał do półkloszowych fasonów już dawno mi minął, ale co tam, od jeszcze jednej takiej spódniczki świat nie umrze w męczarniach. Udało mi się wyrysować ogromne kieszenie, z których jestem bardzo zadowolona, bo pomieszczą dosłownie WSZYSTKO, łącznie z czytnikiem książek w okładce. :D Brzegi wlotów ozdobiłam bawełnianą wypustką ze sklepu i na tym zakończyłam designerskie innowacje w powyższym modelu. Reszta, to stare, sprawdzone sposoby, dół wykończony szerokim podłożeniem ciętym osobno (nadal uważam, że fajnie dodaje objętości bez przerysowania), kryty suwak z tyłu i niezbyt szeroki pasek.

 Urządziliśmy sobie z szanownym małżonkiem mały spacer po mieście, bo ostatnio wiele się zmienia, są remontowane  kolejne kamienice, buduje się dworzec Fabryczna i powstają woonerfy (czylie tzw. miejskie podwórce, ulice z bardzo ograniczonym ruchem samochodowym i rozwiniętą strefą pieszą). Robi się naprawdę miło i strasznie mnie to cieszy.


 Jedyny sklep z tkaninami na Pietrynie, z odpowiednimi dla ścisłego centrum cenami.


Piotrkowska


Wspomnienie przeszłości - reklama Pewexu czyli "Motylek"...


 ... a po drugiej stronie całkiem nowy Artur Rubinstein robi miny bez pianina ^^


Tutaj było ściernisko, ale już nie ma, dorobiliśmy się namiotu ;PP Dworzec Łódź Fabryczna, jeszcze przed otwarciem.


Mamy za to nowe ściernisko, a raczej wielką dziurę po paskudnym hotelu Centrum, z widokiem na o wiele ładniejszy hotel Polonia i absolutnie bajeczną cerkiew. :)


Pod Teatrem Wielkim padłam na chwilę, by potem podreptać w stronę Handrolla, czyli fast fooda z sushi, które zakupiliśmy i zjedliśmy w samym sercu miasta, pod pomnikiem Kościuszki (Kościuszko nie załapał się niestety na zdjęcie portretowe, ha, ha).





sobota, 16 kwietnia 2016

Szwedy na mieście



Wyprowadziłam nowe spodnie na spacer i pozwoliłam im zrobić parę fotek. Dawno już nie szorowałam chodników nogawkami, całkiem wesoło było, szczególnie, gdy z nieba zaczęła kapać mżawka i zrobiło się mokro. :) Pełnia radości pojawiła się, gdy odkryłam, że moje śliczne, niedekatyzowane przed szyciem dżinsy farbują... i że wilgotne krawędzie nogawek zabarwiły mi stopy na niebiesko.


 Aire i tęczowa zebra


 I znów Aire i tęczowa zebra. :D
 



Nie jestem pewna, czy powinnam pokazywać te dżinsy już teraz, bo jak wspomniałam w poprzednim poście, zostawiłam w nich odrobinę luzu na poczet ich skurczenia po pierwszym praniu i widać parę niepotrzebnych zmarszczek tu i ówdzie. Mam nadzieję, że wszystkie wkrótce znikną, bo szczerze nie wyobrażam sobie poprawiania podkroju, gdzie wszystkie szwy zostały wykonane tak, żeby portki nie popruły się nawet po Armagedonie. Te dżinsy mnie przeżyją, to pewne.

P.S. W Łodzi trwa właśnie Łódź Street Food Festival. Byłam, najwięcej jest niestety burgerów, ale można zjeść też coś indyjskiego, hiszpańskiego i ukraińskiego. Wszędzie dzikie tłumy! Wpadłam po smakołyki do stoiska restauracji Krym i uciekłam czym prędzej w inne miejsce miasta. Ale imprezę polecam.



środa, 13 kwietnia 2016

Zwycięstwo ducha nad materią





Tytuł dzisiejszego posta może sugerować, że uszyłam coś, co wykończyło mnie psychicznie, bo:
  • materiał był zły,
  • nici się rwały,
  • igły łamały,
  • wykrój wymagał miliona poprawek,
  • a na koniec w maszynie spalił się silnik.
Nic podobnego. Poza małą dyskusją z maszyną na temat odpowiednich igieł do nici nr 70, podczas szycia dżinsów nic ciekawego się nie wydarzyło. Gotowy wykrój Burdy - "five pocket jeans"nr 7738 - nie wymagał żadnego zachodu poza zwężeniem w pasie jakichś 5cm (!!!). Żadna igła nie umarła w tej przeprawie, choć była chwila grozy, gdy próbowałam szyć po metalowym suwaku. ;) Horajzon po stęknięciu na suwaku, otrząsnął się, spojrzał krzywo i pojechał dalej. Prawdziwy problem polegał na tym, że po prostu wszystko inne postanowiło przeszkodzić. Sprawy domowe. Sprawy uczelniane. I jako wisienka na torcie - przeziębienie, które w zeszłym tygodniu postanowiło poutrudniać mi życie, niestety nie tylko szyciowe.

No dobrze, ale mamy jednak gotowe spodnie. Dzięki ogromnemu wsparciu środowisk twórczo-naukowych w realu i w internecie, w zeszły weekend powstał ostatni element układanki - pasek. Guzik wzięłam ze starych, sklepowych dżinsów. Oto po milionie lat trendu na legginsy, Aire znów ma szwedy:



Wbrew pozorom spodnie nie są cieniowane, barwa jest jednolita a różnica między górą a dołem to efekt padającego cienia.


Wykończenie na górze jest takie same, jak w klasycznych dżinsach, pięć kieszonek, podwójne stębnowania... wprawdzie już wspominałam, że pierwotnie przeszycia miały być wykonane grubszą nicią i raczej mieć klasyczny rudawy kolor, ale nić 70 w sumie nie wygląda źle.




Hmmm... skąd to załamanie na lewej nogawce?...

W tej chwili spodnie są dopasowane, ale nie obcisłe. Nie dekatyzowałam tkaniny przed szyciem, więc prawdopodobnie po praniu lekko się skurczą. Zobaczymy, mamy tu dodatek lycry i różnie może być. Czasem odnoszę wrażenie, że mieszanki bawełny z lycrą dekatyzacji nie wymagają.




Proszę nie bić, że nie ma zdjęcia na modelce, już mi spuszczono baty, że nie pokazałam ich na sobie, więc nie trzeba więcej. ;) Chcę je założyć w weekend, jeśli będą jakieś fotki, to na pewno się nimi podzielę!



poniedziałek, 14 marca 2016

Weekend w obrazkach oraz krótka notka o igłach do szycia



Ile nitek, fuj.


Ile czasu można wykańczać zwykłe dżinsy?  Odpowiedź brzmi: dopóki ten konkretny, szyty fason nie wyjdzie z mody. Tą sarkastyczną myślą obdarzam się w niedzielny wieczór od kilku tygodni, kiedy po raz kolejny nie udało się wyciąć głupiego paska, wszyć go, a następnie podwinąć nogawek.
Tkanina dżinsowa przyjechała do mnie od ulubionego sprzedawcy z Brzezin. Zachwalał ją, jako równą jakościowo dżinsom najlepszych marek i w zasadzie nie mam się czego uczepić, materiał na żywo wygląda bardzo dobrze. Krojenie bajka. Szycie - nooo, gdybym się nie uparła, że chcę wszystko szyć nićmi o grubości 70 (też z Brzezin), to poszłoby znacznie szybciej. Musiałam się dłuższą chwilę dogadywać z maszyną, jakich igieł chce. Wcale nie dedykowanych do dżinsu, ha, ha. Powiedziała mi wprost: ścieg prosty bardzo proszę, uszyję na igłach do dżinsu, ale jak chcesz ten mój śliczniutki ścieg owerlokowy to daj mi coś specjalnego. ^^ 
Dałam, co miałam nie dać. Dla gwiazdy wszystko. :) I z tego wszystkiego zapomniałam, że chciałam stębnować innym kolorem i nićmi 30 (z którymi Horajzon się lubi) i pojechałam wszystkie szwy ozdobne nićmi bazowymi. I dobrze, nie wiem, czemu miałabym usilnie imitować spodnie sieciówkowe. Zszyłam wszystko, przyszyłam kieszenie, nie odpuściłam nawet tej małej kieszonki z przodu. Ostatni był rozporek i na tym prace się skończyły. Rozporek zanudził mnie na śmierć! Mój pierwszy raz z szyciem rozporka odbył się, kiedy miałam jakieś 13 lat i wtedy nikt mi nie powiedział, że to trudny element, więc udało się od razu. Tym bardziej teraz nie miałam z tym kłopotu. Jest to po prostu żmudna czynność i tyle. Przed kolejną, wszywaniem paska, uciekłam więc mentalnie i noszę się od tej pory z wyrzutami sumienia (zamiast z nowymi portkami na tyłku, cóż...).

A skoro już sobie dokuczamy, to kolejne pytanie. Po co dobiera się kolorystycznie nić do szytej odzieży? Odpowiedź: po to, żeby przy pruciu, szczególnie ciemnych rzeczy, oczy wypłynęły od wpatrywania się w szew.


Match perfection ^^


Leżała u mnie drapana dzianina wełniana (nie! to nie dresówka). Zapadł nad nią wyrok, że stanie się kardiganem z eksperymentalnego wykroju. Nici znów miały przyjechać z Brzezin i przyjechały, ale zupełnie inne odcienie niż chciałam. No to pojechałam do Polimexu. Na miejscu okazało się, że zapomniałam wziąć szmatki do porównania barwy. Cóż, musiałam polegać na pamięci. I udało się! Głupi ma szczęście. :) Oczywiście kardigan powstanie, dopiero gdy skończę dżinsy. Ha, ha.

Igły. Skoro już byłam w Polimexie, skusiłam się na nieznaną mi markę. Altek Beissel, znany dawniej jako Altek Lammertz, to marka niemiecka i oczywiście chwaląca się niemiecką jakością. Jednocześnie przyznaje się, że produkcja igieł odbywa się w Indiach. W ten sposób podobno chce udostępnić "niemiecką precyzję" szerszemu odbiorcy, bo wiadomo, produkcja jest tam tańsza. Moim skromnym zdaniem to typowa mowa marketingowa i nie przemawia do mnie to, że w FAQ przytacza się "inne niemieckie marki", które również przeniosły produkcję do Indii, tym bardziej, że dodaje się "ale udają, że mają nadal niemieckie produkty". Jeśli już udajecie, to wszyscy. Nie ma co dorabiać filozofii w przenoszeniu produkcji do Azji, naprawdę. 




Tak czy owak, kupiłam na próbę dwa rodzaje igieł Beissel. Do skóry i typu microtex, czyli o zaostrzonym czubku. Na oko wyglądają normalnie, mają jedynie dziwne oznaczenia barwne na kolbach, które chyba oznaczają różne grubości. Dla porównania Schmetz kolorami oznacza typy igieł. Beisselowskie oznaczenia wyglądają dość niechlujnie (są jakby niedomalowane), ale tym się nie szyje, więc już nie narzekam.




Beissel dołącza do czterech marek, które używam na co dzień we wszystkich moich maszynach.
  • Schmetz - najbardziej popularne i godne polecenia. Przez długi czas używałam tylko ich, po zakupie nowej maszyny zauważyłam, że woli chyba inne igły, ale tym nie mam naprawdę nic do zarzucenia, a do tego w Polsce łatwo kupić przeróżne ich odmiany. Schmetz również produkuje w Indiach.
  • Organ - szyję przede wszystkim na maszynach Janome i mam wrażenie, że te igły najlepiej się z nimi dogadują. Zdaje się, że igły dodawane do nowych janomek były produkowane właśnie przez Organ, obecnie nie jestem pewna, bo Janome wprowadziła własną markę igieł (może tylko obrandowała te same, co kiedyś). 
  • Falk - pod tą marką można kupić w Szwecji przeróżne rzeczy do szycia i robótek ręcznych. Miałam bardzo fajne nici Falk, kupowane w hipermarkecie, gładkie i mocne. Igły też się dobrze sprawują, aczkolwiek podejrzewam, że to również obrandowana produkcja azjatycka. Pewnie nie są dostępne poza Skandynawią, ale tam są dobrą alternatywą dla droższych marek.
  • Groz-Beckert - odkryłam je kilka lat temu w sklepie internetowym i bardzo polubiłam. Dorównują jakością igłom Schmetz i Organ a bywają tańsze. Podobno również produkuje się je w Azji. 
Tak swoją drogą, igła igle nierówna. Trzeba pamiętać, że choć wszystkie są produkowane ze stali, to stal może mieć różne stopnie twardości, czyli mieć różną podatność na uszkodzenia - wygięcie czy złamanie. Z moimi igłami przez ostatnie osiem lat miałam tylko dwa "wypadki" - jedna złamana igła i jedna wygięta. Ach, i chyba jedna stępiła się o płytkę ściegową... nie, to była ta sama, co się wygięła... w każdym razie te igły to mocne zawodniczki, nie tępią się zbyt łatwo i pomagają realizować różne szalone pomysły. Trzeba pamiętać, że czasem najlepsza igła to ta dedykowana do czegoś zupełnie innego. Jak wspomniałam na wstępie, Horajzon nie chciał obrzucać dżinsu igłami do dżinsu, niezależnie od ich grubości. Chciał igły z dużym oczkiem - typu topstitch. Bywa, że dzianinę szyję igłami do stretchu. A hafty to już zupełnie inna historia, tam łamię wszelkie przepisy, haftuję nićmi nie do haftu i igłami uniwersalnymi. Zasadę mam jedną - słucham maszyny, jestem wyczulona na dźwięk jej pracy, jeśli czuję, że szycie idzie ciężej - zmieniam ustawienia. Tym sposobem wszystkie moje janomki i paffiki czują się dobrze niezależnie od moich pomysłów. :)



poniedziałek, 7 marca 2016

Krótka wizyta na targach Fast Fashion





Każdy w Łodzi zna Ptaka. Kiedyś jeździło się tam po ciuchy, ale nie bardzo można było się do tego przyznać, bo Ptak kojarzył się z bazarową tandetą. Poniekąd słusznie. Olbrzymie hangary z pordzewiałej blachy z wejściami zasłoniętymi ciężkimi kotarami nie robiły najlepszego wrażenia. W środku tłok i mnóstwo boksów z ciuchami o niewyrafinowanej estetyce. Każdy to wiedział bez przyjeżdżania. Ale jeśli ktoś już się pofatygował, to po chwili mógł się przekonać, że wśród wizualnej bylejakości może tam kupić ubrania polskich producentów, porządnie odszyte i wcale nie takie brzydkie, a czasem i ładniejsze od tych z reprezentacyjnych butików z głównej ulicy. A do tego tańsze. Nigdy nie zawiodłam się na tym, co kupiłam w Ptaku. 
Z czasem centrum ewoluowało. Dziś już nie ma baraków, są piękne hale targowe obłożone cegłą klinkierową, z posadzkami w czarno-białą szachownicę. Jest olbrzymi outlet z markami typu Adidas, Big Star, Inglot, Högl, Baldinini. No i jest Ptak Moda, gdzie od jakiegoś czasu odbywają się modowe imprezy. 

W ubiegłą sobotę postanowiłam skoczyć do Ptaka i zobaczyć od środka targi Fast Fashion, które miały się odbyć już po raz czwarty. Poprzednio pokazywali się tam m.in. Paprocki&Brzozowski, Teresa Rosati a gośćmi byli przedstawiciele takich domów mody, jak Gucci czy Kenzo, a także celebryci jak Paris Hilton. :) Tym razem miała być Anna Fendi (po raz trzeci!) oraz Maciej Zień (niestety bez własnej kolekcji). Oczywiście nikogo z nich nie spotkałam, ale bądźmy szczerzy - i tak bym ich pewnie nie poznała. ;P

Obejrzałam sobie za to konkurs młodych projektantów. Pokazali się głównie studenci łódzkich szkół wyższych i dodatkowo z warszawskiej Viamody. Niestety w większości widać, w której szkole kształcą "artystów", a w której przywiązują jednak wagę do tego, by ubranie było przyzwoicie skonstruowane. Nie wszystkie kreacje dobrze leżały, nawet na modelkach. Miejscami widać było, że niektóre wykończenia zostały potraktowane na skróty, myślę, że najprawdopodobniej mało kto wie, jak się wykańcza ubrania w stylu haute couture (to nie wiedza tajemna, jest wiele podręczników na ten temat). Ale ogólnie całkiem mi się podobało, a nagrodzeni zostali sami moi faworyci, co oznacza, że pewnie mam oko do młodych talentów (ha, ha). Wygrała dziewczyna z mojego rodzimego wydziału z politechniki - Patrycja Bryszewska. Zasłużenie. Nie znam jej, więc moja opinia nie jest spowodowana lojalnością wobec kumpeli.


Kolekcja autorstwa jedynego mężczyzny w konkursie - Kamila Hali, jednego z laureatów. Tylko on pokazał takie typowo kobiece suknie o miękkich liniach, panie projektantki preferują surowsze sylwetki (a czasem dosyć udziwnione).


Nie obeszło się bez dzianiny dystansowej, czyli tzw. pianki. Ale ta ruda kurtka była całkiem ciekawa. Aczkolwiek niezbyt przyjazna dla figury.

Po rozdaniu nagród stwierdziłam, że jestem głodna i idę coś zjeść, więc opuściłam resztę pokazów i nie zobaczyłam Anny Fendi, która miała za chwilę przybyć, i to by było na tyle w kwestii mojego parcia na celebrytów.  Ale za to widziałam na wybiegu Osi Ugonoh z Top Model!




Linki:
  • oficjalna strona targów Fast Fashion (są zdjęcia z poprzednich edycji, jest na czym oko zawiesić);
  • galeria z kompletem sylwetek z konkursu dla młodych projektantów (Dziennik Łódzki)
 

poniedziałek, 22 lutego 2016

Lepsze wrogiem dobrego





Mawiają, że jeśli coś jest wystarczająco dobre, to już lepiej tego nie ruszać, bo można popsuć. Oj tam, oj tam. Po raz kolejny wzięłam na warsztat wykrój z Burdy nr 6926. I znów go poprawiłam.




Efekty pierwszego podejścia pokazałam w maju zeszłego roku. Marudziłam wtedy, że musiałam poprawiać nogawki na żywym człowieku, bo wyszły za szerokie w kolanach a ja się tego wcześniej nie spodziewałam i nie zmodyfikowałam zawczasu papierowego wykroju. Mimo tego, tamte jegginsy po upływie niemalże roku muszę uznać za jedne z ulubionych portek, więc odrobiłam pracę domową i popracowałam z szablonem. Nie byłabym takim kozakiem, gdyby nie lekcje konstrukcji - kiedy człowiek wie, co z czym i dlaczego, to eksperymenty nie wydają się takie straszne. ;)
Co zrobiłam:
  • porządnie zaznaczyłam wysokość kolan i najszerszego miejsca łydek. Oznakowałam również wysokość bioder. Zmierzyłam własne obwody.
  • Ustaliłam, jaki luz mnie interesuje w każdym z zaznaczonych rejonów. Oczywiście w tym przypadku mamy do czynienia z luzem ujemnym, czyli wykrój jest mniejszy niż wymiary rzeczywiste. Wszystko po to, żeby rozciągliwa tkanina ładnie się układała na sylwetce. Im większy luz ujemny zastosujemy, tym ubranie będzie mocniej opinało ciało. Jak mocno? To już zależy od wytrzymałości tkaniny i od naszych preferencji. 
  • Od swoich obwodów odjęłam wartość założonego luzu i zaznaczyłam odpowiednie odcinki w biodrach, kolanach i łydkach. 
  • Wyrysowałam nową linię nogawek.
  • Tak jak poprzednim razem wydłużyłam szew siedzeniowy.
I po tym wszystkim wzięłam materiał, skroiłam portki i je niezwłocznie uszyłam. I jestem tak pewna swego, że nawet ich jeszcze nie przymierzyłam, a już się chwalę. :))




Jeśli ktoś śledzi bloga, to poznaje tkaninę, swego czasu uszyłam z niej spódnicę i niezwłocznie dokupiłam jej więcej, bo jakościowo i cenowo okazała się bardzo atrakcyjna. Kupiłam też inną wersję kolorystyczną i też uszyłam z niej spodnie (tym razem z wykroju Ottobre), ale jakoś nie okazały się godne pokazania publiczności. Nie wiem czemu - też je często noszę. Takie wąskie portki są idealne przy moim trybie życia, kiedy nie ma czasu na poranne dylematy ubraniowe a najważniejsza jest wygoda. Nawiasem mówiąc,  w szafie mam już niezłą przewagę spodni szytych na miarę nad spodniami kupionymi w sklepie. I na tej parze na pewno się nie skończy.




Myślę, że kiedy je poużywam, do głowy wpadną mi kolejne poprawki. Szczególnie, jeśli przyjdzie mi do głowy zupełnie inny materiał. Niestety, każda nowa tkanina/dzianina to w pewnym stopniu niewiadoma. Może się okazać, że wcześniej obliczone luzy okażą się nieadekwatne. Albo materiał okaże się zbyt sztywny lub zbyt miękki dla danego fasonu. Im więcej doświadczenia, tym łatwiej przewidzieć jego zachowanie. Swoją drogą - w przemyśle istnieją systemy oceniające przydatność tekstyliów do zastosowań odzieżowych. Bada się m.in. masę powierzchniową (gramaturę), fakturę, zginanie i elastyczność. Australijczycy wymyślili serię badań zwaną FAST, dzięki której można np. określić, czy tkanina będzie się łatwo wdawać (jak choćby przy wszywaniu rękawów). Fajne? Pewnie, przy seryjnej produkcji wszystko musi być maksymalnie ułatwione, nikt nie będzie się bawił z nieposłuszną materią. Ale dla nas chyba jednak wciąż najlepszym narzędziem jest własne oko. :)



środa, 17 lutego 2016

Aire, dzianiny i Papavero





Nie lubię dzianin. Szyć nie lubię, bo chodzić w nich to i owszem, choć wcale nie są bezpieczne dla figury. Dzianina to prawdomówna przyjaciółka, która za pomocą lustra szczerze wyliczy Ci wszystkie fałdki i przypomni o zjedzonych nadprogramowych pączkach. Dlatego lepiej z nią uważać. 
Wpadłam ostatnio na stronę Papavero i pomyślałam sobie, że warto byłoby w końcu wypróbować ich wykroje. Znam portal od dawna, początkowe modele (sprzed kilku ładnych lat) niezbyt przypadły mi do gustu, charakteryzowały się licznymi cięciami modelująco-zdobiącymi, które nie zawsze wydawały się harmonijnie skomponowane. Nie znajdowałam nic dla siebie. Potem pojawiła się ładna i prosta sukienka, której szablon nawet wydrukowałam... i odłożyłam na bok, bo nie chciało mi się męczyć z milionem ewentualnych poprawek. A potem poszłam na kurs konstrukcji i jakoś nie wypadało korzystać z gotowców. ;) Powrót do Papavero był całkowicie spontaniczny, a przekonała mnie do niego ta czerwona bluza. Postanowiłam dać jej szansę, bo potrzeba mitycznego "idealnego tiszertu" również mnie dopadła, a tu zobaczyłam cudnie wyprofilowany dekolt. Taki, jaki w sklepie zobaczyłam ostatni raz jakieś dziesięć lat temu!
Wykrój okazała się bardzo, bardzo fajny. Na tyle fajny, że jakoś przeżyłam szycie dzianiny. Zanurkowałam do zapasów i wyciągnęłam niesamowicie miękki single jersey z wiskozy z lajkrą. Single jersey - czyli po naszemu dzianina prawolewa. :) Jest zazwyczaj cienka i miękka, wiskoza dodatkowo sprawia, że jest bardziej lejąca niż inne. Po prostu koszmar krawcowej. Za to układalność takiej dzianiny zasługuje na piątkę z plusem! Dlatego bez większych dylematów wykroiłam rozmiar o dwa większy niż normalnie. I wcale tego nie widać...

Moje uwagi:
  • idealny dekolt, aczkolwiek jest baaardzo głęboki, kolejną bluzkę uszyję z mniejszym;
  • idealna szerokość ramion, to taka miła odmiana po wykrojach z Burdy ;)
  • idealnie dopasowany wykrój rękawów do podkroju pach;
  • wolałabym większe zapasy na szwy niż 1cm (przyzwyczaiłam się do 1,5cm), ale w sumie po sprawdzeniu tej bluzki, to wystarczy nawet ten 1cm, bo nic nie trzeba poszerzać czy też zmniejszać;
  • luzy! informacja, jaki luz jest dodany do każdego projektu to strzał w dziesiątkę Papavero; dzięki temu mogłam sobie komfortowo wybrać odpowiadający mi rozmiar i przewidzieć, jak gotowa bluzka będzie leżeć;
  • pdf do sklejenia starannie przygotowany, łączenie kartek nie stwarza problemów;
  • miło by było, gdyby na wykroju był malutki rysuneczek poglądowy danej rzeczy, bo nazwa ściąganego dokumentu daje pojęcie jedynie o rozmiarze.
A bluzka wyszła taka, jak na zdjęciu z początku posta. :)

To pierwsza rzecz, jaką uszyłam od miliona lat. W październiku wróciłam z Zagrzebia prosto w objęcia ukochanej uczelni, która nie wypuszczała mnie z nich aż do końca ubiegłego tygodnia. Czuję się teraz trochę jak więzień na przepustce, przeglądam domowe zasoby, odkrywam dawno rozpoczęte projekty i już wiem, że nie zdążę zbyt wiele zrobić, zanim znów zostanę wtrącona do czeluści włókienniczego laboratorium...