piątek, 28 sierpnia 2015

Hello Zagreb!



Kiedy już wyjeżdżałam za granicę, to zazwyczaj udawałam się w górne rejony Europy, jednak tym roku stały kierunek na północ zamienił się w nie do końca zaplanowany wypad na Bałkany. Na mojej macierzystej uczelni pojawiła się bowiem możliwość wyjazdu do Zagrzebia i popracowania przez dwa miesiące na tamtejszym uniwersytecie. Na podjęcie decyzji miałam kilka dni... i stwierdziłam, że co mi tam, czemu nie spędzić ośmiu tygodni w ciepłym, słonecznym miejscu i jeszcze przy okazji nauczyć się czegoś nowego o włókiennictwie?  Ludzie w końcu robią bardziej szalone rzeczy. :)

Zagrzeb jest piękny i przyjazny, temperatury popołudniami są straszne dla osoby przyzwyczajonej raczej do skandynawskich klimatów. ;) Kawa - absolutnie cudowna, mocna i aromatyczna, niezależnie od miejsca, gdzie ją zamówimy. A jeśli kawa jest dobra, to i Aire czuje się dobrze, gdziekolwiek nie trafi.









Udanej końcówki wakacji!


 

niedziela, 26 lipca 2015

Kalina ver. 2.0





Marzenia marzeniami a życie układa własne scenariusze. Po skończeniu kursu konstrukcji myślałam, że będę projektować ciuch za ciuchem, ale okazało się, że nie da się złapać kilku srok za ogon i bawić się szyciem i jednocześnie utrzymywać przyzwoity poziom naukowy na uczelni. Dlatego skomplikowane projekty ubraniowe odłożyłam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ale coś jednak stworzyłam. Proszę Państwa, oto Kalina 2.0:




Podstawową formę do tej spódnicy zrobiłam jeszcze na kursie. Jednym z zadań była konstrukcja na własne wymiary i w tym celu wszystkie uczestniczki wymierzyły się dokładnie, a ja nawet dwa razy - raz samodzielnie a raz przez, naszą wspaniałą instruktorkę. Wiadomo, że to, jak się zmierzymy, jest kluczowe do poprawności konstrukcji, więc nigdy nie zaszkodzi zrobić to dwukrotnie dla pewności. :) Kiedy już miałam wykrój, wymodelowałam go samodzielnie w domu, przekształcając spódnicę prostą w spódnicę rozszerzaną o linii A.


Tył spódnicy z centralnie położonym krytym suwakiem


Uwielbiam kieszenie, są dla mnie niezbędne w wielu sytuacjach, kiedy nie mogę mieć torebki, zatem nie odmówiłam sobie kieszonek w ulubionym kształcie:




Tkanina to gruba bawełna drukowana, znalazłam resztkę (około 1m) na Allegro i skusiłam się z myślą o uszyciu spódnicy ołówkowej, ale potem zmieniłam zdanie i postanowiłam, że będzie z tego moja Kalina. Oczywiście materiału było za mało, dlatego wewnętrzne wloty kieszeni wykroiłam już z innej tkaniny, z której powstało również obłożenie dołu. Pierwotnie miało być szersze, żeby zakryć niezadrukowany spód, ale nie chciało się układać. Nie jestem do końca zachwycona ostateczną wersją, bo obawiam się, że biel będzie widoczna podczas użytkowania spódnicy. Następnym razem podobną drukowaną tkaninę wykorzystam po prostu do modelu z podszewką,


 


Materiału ledwie starczyło na miniaturowy pasek (szerokość 1,5cm, dla mnie zupełnie ok). Suwak w kolorze zupełnie nieprzystającym ;D 
Nawiasem mówiąc w trakcie szycia pomyślałam, że kryte zamki nie nadają się zbytnio do grubych tkanin. Źle pracują, trudno je płynnie spinać i rozpinać. Może do wszywania trzeba zastosować inną technikę? Nie wiem, następnym razem użyję zwykłego. :)


Suwak jest wszyty odrobinę za daleko, ale ta bawełna jest tak sztywna, że i tak przeszkadza w rozpinaniu spódnicy... pół milimetra bliżej ząbków i skończyłoby się na pruciu i wymianie zapięcia...


Tyle zostało resztek :D


No dobrze, ale czemu spódnica nazywa się Kalina 2.0? Ano, bo to drugi egzemplarz Kaliny. :) Pierwszy powstał już dość dawno z cienkiego dżinsu i stał się jednym z moich ulubionych wiosennych ciuchów, choć okazał się za szeroki w pasie (choć zarazem bardzo komfortowy). Jakim cudem, skoro byłam tak dokładnie wymierzona a wszystkie obliczenia do spódnicy podstawowej robiłam pod kontrolą? Nie mam zielonego pojęcia, ale kiedy szyłam panterkowy model, uwzględniłam wcześniejsze doświadczenia i przy krojeniu cięłam okolice talii bez zapasów na szwy, zwężając ją o około 6cm. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas przymiarki wciąż miałam w pasie solidne luzy! Chyba nawet większe niż w Kalinie 1... Cóż, zwęziłam panterkę bo bokach kolejne kilka centymetrów... i wciąż nie było widać różnicy. No to dodałam zaszewki (oryginał ich nie przewidywał), łącznie kolejne 7 cm! i w końcu uznałam, że można wszywać pasek. Ufff. 

Tajemnicy, czemu spódnica na moje własne wymiary okazała się o tyle za duża, nie rozwiązałam. To nie wina tkanin, żadna nie miała zdolności do aż takiego rozciągania. Może coś z moją talią jest nie tak, bo to nie pierwszy raz, kiedy pas okazuje się za luźny. W każdym razie projekt Kalina na wersji panterkowej najprawdopdobniej się zakończy a ja pomyślę o nowej konstrukcji. Może tym razem zmierzy mnie małżonek? ;)))



piątek, 17 lipca 2015

Gadżetomania - kreda krawiecka w pisaku





Patrzcie, jaki fajny prezent dostałam! Kreda krawiecka w pisaku, z wymiennymi, różnokolorowymi wkładami. Niespodziankę sprawiła mi szwagierka i kiedy zobaczyłam opakowanie, to na chwilę zapomniałam języka w buzi, bo to chyba pierwszy krawiecki prezent w moim życiu. :))) 
Wiadomo, że ważne jest, by linie przeniesione na materiał były w miarę cienkie i precyzyjne. No, może nie wszyscy przywiązują do tego aż tak wielką wagę, czasem widuję na blogach niefrasobliwą twórczość artystyczną w tym temacie i, o dziwo, nie przeszkadza to w wykonywaniu idealnych szwów. Ja niestety najchętniej mierzyłabym wszystko suwmiarką z czujnikiem laserowym, więc im dokładniejsze narzędzie mam w rękach, tym lepiej się czuję. Kreda w pisaku jest przede wszystkim bardzo wygodna, dobrze się trzyma (jak zwykły długopis) i łatwo ją naostrzyć zwykłą temperówką (oczywiście po wyjęciu z nasadki). Już dawno powinnam była sobie sprawić coś podobnego. :) Nie trzeba jej mocno dociskać, żeby nanieść kolor na tkaninę a przy tym nie kruszy się i nie osypuje. Ogromnie mi się podoba ta zabawka:


Linie w rzeczywistości są ciut bardziej intensywne.


Na zdjęciach mam wkład różowy, ale do wyboru jest jeszcze żółty, zielony, niebieski, lawendowy i dwa białe. Starczą na bardzo długo a pewnie gdzieś w sklepach znajdą się w razie potrzeby dodatkowe. Jeśli ktoś jeszcze nie znał takiej kredy, to polecam! :)



piątek, 10 lipca 2015

Landrynkowy piątek





Ach, różowy. Kontrowersyjny kolor, jeśli nie jest noszony przez małe dziewczynki. Nie przypominam sobie, żebym się kiedykolwiek nim interesowała na poważnie. Ale ta ciepłoróżowa bawełna z dodatkiem poliestru i lycry i nadrukowanym wzorem paisley wpadła mi w oko natychmiast! Wzięłam więc ostatnie pół metra z myślą, że to całkiem przyzwoita ilość i na pewno coś się z tego uszyje. Zakupu dokonałam dwa lata temu, w zeszłym roku wymyśliłam krótkie spodenki a dziś w końcu je uszyłam. 


 


Okazuje się, że 50cm nie pozwala zaszaleć z fasonem. Wystarczyło na zwykłe gatki na gumkę i dziękujmy opatrzności, że tkanina okazała się bardzo elastyczna, bo miałabym w innym wypadku problem z ładnym wykończeniem zasobożernego rozporka. :))) Nie starczyło również na kieszenie, więc spodenki wyglądają niezwykle prosto. Poza orientalnym nadrukiem nie ma w nich nic wyrafinowanego. ;)




Taka tkanina daje się szyć bardzo komfortowo. Nie jest cienka, ale też niezbyt gruba, elastyczna, ale nie ciągnie się pod stopką. Zachowuje się trochę jak rozciągliwy dżins. Czasem dodatek włókien elastomerowych (takich jak lycra właśnie) sprawia, że stosunkowo trudno przebić ją szpilką, jeśli pojawia się taki problem, to warto wziąć do szycia grubszą igłę, żeby maszyna miała lżej. A przynajmniej dobrze, jeśli igła jest nowa i ostra. ;)

Nie chciało mi się do stębnowania wyciągać grubych nici. Wykorzystałam ścieg potrójny w maszynie, który z daleka ;) wygląda całkiem przyzwoicie. Korzystałam z tego patentu dawno temu (np. w tych spodniach z 2012 roku) i czasem jeszcze do niego wracam, kiedy nie widzę sensu nadmiernego komplikowania sobie życia. Do bardziej zobowiązujących ubrań na pewno wzięłabym ukochane "trzydziestki" Gutermanna, ale te spodenki będą jeździć po godzinach na rowerze - nikt nie zdoła zobaczyć szwu, gdy śmignę koło niego ;)))




Tyle zostało mi resztek. Jestem niesamowicie z siebie dumna. Koszt spodenek - około 6zł (plus robocizna milion, wiadomo ;))).





poniedziałek, 6 lipca 2015

O żakardach



Mam słabość do żakardów. Kiedyś kojarzyły mi się źle, nie wiem, możliwe, że spotykałam same paskudne. :) Wydawały się też bardzo zobowiązujące, zbyt poważne i eleganckie. I takie.. obrusowate. ;)))  Ale kiedy odkryłam w sobie wewnętrzną sroczkę (ach, mogłabym zaśpiewać z krasnoludami... złoto, złoto, złoto, zło...) i jednocześnie mocne zamiłowanie do pstrokacizny, żakardy przeżywają w moim świecie renesans.

Teoretycznie żakard odnosi się do tkaniny powstałej na krośnie Jacquarda, a dokładnie mówiąc, na krośnie z mechanizmem przesmykowym Jacquarda. Mechanizm ten, w dużym skrócie, zarządza nitkami osnowy podnosząc je w określonej kolejności tak,  aby nitka wątku tworzyła na tkaninie określony przeplot. Każda nitka osnowy jest sterowana osobno, dzięki czemu liczba możliwych wzorów do wykonania staje się praktycznie nieograniczona. Wspaniała sprawa, prawda? Teraz - na pewno tak, kiedy osnową możemy sterować komputerowo. ;) Ale początkowo zarządzanie nitkami odbywało się za pomocą kart perforowanych, a przygotowanie takiej karty nie było najlżejszym zajęciem pod słońcem. Wymagało dużej koncentracji, bo każda pomyłka w wybijaniu wzoru skutkowała pracą od samego początku. Istniało nawet osobne stanowisko, patroniarz (patronami nazywano właśnie te karty perforowane), co jest dowodem, że  wzorowania nie można było zrobić w przysłowiowym "międzyczasie". Na szczęście pojawił się Polak, Jan Szczepanik, który udoskonalił sposób nanoszenia wzoru i to dzięki jego wynalazkowi właśnie wzory żakardowe zdobyły popularność.




W tkaninach z krosien Jacquarda raport (czyli powtarzalna część wzoru) może być (jest) bardzo duży. Ale w sklepach są tkaniny o drobnym raporcie, takim jak poniżej:


Żakard bawełniany z florystycznym nadrukiem. 

Być może do wytworzenia powyższego wzoru wcale nie potrzeba maszyny żakardowej, wystarczyłby klasyczny mechanizm nicielnicowy. Mimo wszystko tkanina nazywana jest żakardem. Bo gdyby sprzedawca nazwał ją po prostu tkaniną wzorzystą (lub drobnowzorzystą), to nikt by się nie domyślił, że nie chodzi o barwny nadruk tylko o fakturę splotów. :) Dlatego dystrybutorzy nie komplikują sobie życia i często stosują nazwy - wytrychy. i nie ma się czemu dziwić, bo identyfikacja tkanin to zło wcielone a wiem o tym, bo sama tej wiosny nad tym pracowałam i dużych sukcesów nie odniosłam... Zresztą nawet tzw autorytety mają odmienne zdania.


Jeszcze jeden drukowany żakard. Groszki na bordowym tle są tak wyraziste, że splot jest prawie niewidoczny, ale po powiększeni zdjęcia zobaczycie roślinne zawijasy. Czemu drukuje się tkaniny żakardowe? Pewnie dlatego, że jest to tani sposób wzbogacenia wzoru w przeciwieństwie do skomplikowanych maszyn tkackich.


Na koniec adamaszek. Przygotowując tekst na bloga, przekopałam podręczniki akademickie i inne książki a na koniec zahaczyłam o źródła internetowe. Jak brzmi prawidłowa definicja? A więc: na pewno jest to tkanina wzorzysta. Czyli żakardowa (prawdziwa żakardowa;)). Zbudowana jest ze splotu atłasowego a tło "ma splot przeciwstawny w stosunku do motywu" (cyt. Janusz Szosland "Podstawy budowy i technologii tkanin"). Aha, i jeszcze kontury wzoru muszą mieć schodkowy kształt! Inne źródło ("Leksykon włókiennictwa") dodaje, że adamaszek może być broszowany dodatkową nitką osnowy lub wątku, co brzmi już bardzo poważnie, ale nie rozwódźmy się nad tym, bo od mętliku w głowie uratuje nas Alison Smith w "The sewing book": adamaszek to tkana bawełna żakardowa z motywem kwiatowym, wykonana z jednobarwnej przędzy. Pasuje? Pewnie tak, bo użytkownika zwykle niewiele obchodzą niuanse wzornicze (czy ktoś mierzy gęstości upakowania osnowy i wątku, żeby odróżnić batyst od fulardu?)




Najpiękniejsze żakardy są niestety bardzo drogie, szczególnie gdy zależy nam na dobrym surowcu (dobry nie oznacza z włókien naturalnych, czasem dodatek syntetyku jest potrzebny dla stabilizacji wzoru). Trzeba liczyć na promocje. :) Na szczęście zdarzają się takie w sklepach, więc raz na jakiś czas możemy zaszaleć. :)



piątek, 5 czerwca 2015

Piątek na luzie





Czasem po prostu ubranie nie powinno przeszkadzać. Szczególnie w leniwy, długi weekend, kiedy trzeba najpierw pojechać na rynek po truskawki a potem, całkowicie spontanicznie, na absolutnie najlepszą wuzetkę i latte do cukierni kumpla z liceum. :) Strategia jest oczywista - luźna koszulka i spódnica na gumkę!

Tiszert kupiony w Carry zrobiony jest z cieniutkiej dzianiny wiskozowej i jest conajmniej o rozmiar za duży, więc zupełnie nie przeszkadza. A spódnica to moje dzieło sprzed prawie roku.




Dzianinę znalazłam na Tkaniny.net za dosłownie grosze i choć wiedziałam, że to będzie zwykły, twardy poliester, zamówiłam dwa metry. Czasem nie warto wydawać kroci na włoskie jedwabie, na kieckę "wycierusa" wystarczy te 13 złotych. ;) Niestety potem musiałam zapłacić stacjonarnie za podszewkę dwa razy tyle, choć metrażowo potrzebowałam tylko 80cm... i kupiłam też zwykły, poliestrowy single jersey. Miłośnicy naturalnych surowców już mogą załamywać ręce - mamy tu do czynienia ze stuprocentowym syntetykiem! Ale za to całkowicie niegniotącym. :)))

Uwielbiam ten wzór w drobne kwiatuszki. Kojarzy mi się z latami siedemdziesiątymi.




Nie polecam dzianin syntetycznych na temperatury powyżej 20 - 23 stopni. Robią się "duszne". Nie mówię tutaj o specjalistycznych dzianinach sportowych, bo to zupełnie inna bajka i w nich zastosowanych jest wiele trików, żeby komfort fizjologiczny użytkownika został zachowany. Zwkłe dzianiny mają raczej wyglądać niż działać, ale podczas ciepłej wiosny i w ubraniach nieprzylegających do ciała mogą się nieźle sprawdzać. Łatwo się piorą, nie wymagają żelazka i kosztują relatywnie mniej od celulozowych/naturalnych odpowiedników. Czego chcieć więcej od weekendowego ubrania. :)





niedziela, 31 maja 2015

Czy można mieć za dużo wykrojów do szycia?



Kupowanie magazynów z wykrojami jest strasznie przyjemne. Poszłam sobie do miasta i wróciłam z naręczem archiwalnych Burd. I jedną aktualną. :)




Wracam dziś do pewnych rozważań z poprzedniej notki. Ile warto zapłacić za wykrój? Czy taki pojedynczy, pakowany w folię i gotowy do wycięcia jest tani czy drogi? Czy Burda z dziesięcioma wykrojami cudownie rozmnożonymi w dwadzieścia modeli jest tania? Trudno poza tym rozmawiać o tzw. opłacalności, kiedy wiadomo, że ani czas ani fizyczne możliwości nie pozwolą na ich pełne wykorzystanie. Czy ktokolwiek kiedykolwiek uszył WSZYSTKO z pojedynczego numeru Burdy? A jaki procent osób uszył więcej niż jeden model? Być może tylko promil szyjących odpowiedziałoby twierdząco. Niektórzy próbują z tym walczyć, ustalają, że każdego numeru coś uszyją i realizują zamiar, dopóki nie trafią na taką Burdę, w której nic nie odpowiada im gustom. Albo uszyją wtedy coś na siłę, albo złamią postanowienie. Tak czy siak kończą z wyrzutami sumienia.

Po co kupować tyle wykrojów? Wprawdzie nie zawsze płaci się za nie cenę regularną, można zdobyć je stosunkowo tanio na stoiskach z przecenioną prasą i w antykwariatach. Są też aukcje internetowe i portale z lokalnymi ogłoszeniowe, choć czasem oferty osób prywatnych mają niezbyt korzystne ceny. Kiedy byłam w Szwecji, tamtejsze secondhandy były prawdziwymi kopalniami skarbów - zawsze można było znaleźć w osobnym kąciku pudła z pojedynczymi wykrojami Burdy, Stil, Neue Mode, Simplicity, wszystko w doskonałym stanie, czasem nawet nieużywane. Jak tu się nie skusić, jeśli sztuka w przeliczeniu kosztowała 2-3zł? :)Po kilku wizytach miałam już niezłą kolekcję. Do dziś nieużywaną...




A może jednak lepiej nie próbować racjonalizować swojego hobby, jeśli tylko przynosi w ogólnych rozrachunku radość? Dziewczyny zza Wielkiej Wody nie mają dylematów. Powiększają swój szyciowy dobytek i wydaje się, że niezmiernie rzadko mają z tego powodu wyrzuty sumienia. Wyjaśniają to prosto - jeśli kupowanie przedmiotów związanych z hobby nie powoduje zapaści domowego budżetu, to czemu się ograniczać? Ekonomiczne podejście do życia nie zawsze jest właściwe. A granic własnego zdrowego rozsądku nie powinno się wyznaczać na podstawie opinii postronnych obserwatorów. Myślę, że każdy sam umie wyczuć ten moment, kiedy zebrane przedmioty zaczynają człowieka w jakiś sposób obezwładniać. Tak, opłacalność wykrojów kończy się, kiedy zaczynamy ową opłacalność rozważać przy każdej okazji. Na przykład późną nocą na blogu. ;)

Być może za jakiś czas wstanę rano i pomyślę, że wystarczy już gromadzenia. Ale póki co cieszy mnie moja kolekcja.


Koniec rozważań! Czy już wszyscy zauważyli, że spodnie typu dzwony znów stają się modne? Jesienią będzie ich zatrzęsienie, warto je uszyć, zanim zaczną w nim chodzić nawet dzieci w przedszkolu. ;)


Dzwony najlepsze w stylu retro, byle nie z bistoru* ;)

* - bistor - paskudna, poliestrowa tkanina z lat 70, która trwale popsuła poliestrowi opinię, choć swego czasu był na nią szał,o ile wiem. Nie gniotła się i to była jej jedyna zaleta. Moja mama miała kilka ubrań z bistoru, naprawdę nie ma czego wspominać... ;)))



niedziela, 3 maja 2015

Szycie w weekend majowy





Jednym ze sposobów na efektywne wykorzystywanie limitowanego czasu poświęconego na krawieckie przyjemności jest zminimalizowanie czynności koniecznych do stworzenia nowego ciucha aczkolwiek niezbyt przyjemnych. Takich na przykład jak kopiowanie wykroju z Burdowego arkusza. :) Dlatego postanowiłam zainwestować w gotowe, pojedyncze wykroje, które po prostu wycina się nożyczkami i już - nic nie trzeba odrysowywać, można od razu kroić materiał i szyć. Cudowna sprawa!

I oto uszyłam sobie jegginsy - na podstawie wykroju Burda Young 6926. Poszło błyskawicznie - przesyłka z wykrojem przyszła w czwartek poprzedzający długi weekend a dziś jest niedziela i są już nawet już fotki z gotowym ciuchem:




Garść uwag i spostrzeżeń:
  • wykrój przeznaczony jest do tkanin bielastycznych i raczej nie kusiłabym się na uszycie go z tkaniny elastycznej jedynie w poprzek bez poprawek...
  • ... co też uczyniłam, bo tylko taką tkaninę miałam na stanie. ;) Przede wszystkim przedłużyłam szew siedzeniowy z tyłu o 3,5cm i podwyższyłam linię talii o 1cm po bokach. Wzięłam za wzór gotowe jegginsy, które bardzo lubię i noszę.
  • Przedłużyłam nogawki o 3cm...
  • ... a po przymiarce okazało się, że nie tylko trzeba je przedłużyć, ale też kompletnie przemodelować od kolan w dół, bo Burda zrobiła wykrój na łydki godne słonia. Poprawki robiłam w sposób, którego nie znoszę, czyli spinałam nadmiar szpilkami na sobie i wyrysowywałam nowy szew. Zdecydowanie wolałabym popracować na papierowej formie, ale w tym wypadku miałam już przestębnowany na gotowo szew wewnętrzny i nie było innej opcji.
  • Ozdobne przeszycia zrobiłam nićmi Saba 30 firmy Amann.
  • Tkanina (z Allegro) farbowała w sposób straszliwy, ale jegginsy po praniu na szczęście już nie brudzą.


Nienawidzę pozować...


Choć było trochę kombinowania podczas szycia,to jednak nie żałuję zakupu wykroju. Jegginsy to podstawa mojej garderoby i warto było trochę popracować nad dopasowaniem, bo pewnie uszyję jeszcze niejedną parę. Być może pojedyczne wykroje wydają się drogie, ale po pierwsze korzysta się z nich zdecydowanie wygodniej niż z regularnego magazynu Burdy (tudzież Annny lub Ottobre), a po drugie i tak już na jednym ciuchu oszczędza się w stosunku do ceny podobnego w sklepie - moje portki wyniosły (łącznie z materiałem) około 25zł. :)



piątek, 24 kwietnia 2015

To nie są spodnie na wiosnę



 


Od ponad tygodnia choruję. Dopadło mnie tak paskudne przeziębienie, że nawet nie wzbraniałam się przed pójściem do lekarza, w końcu ile dni z rzędu można mieć gorączkę? I dobrze się stało, że poszłam, dostałam taką baterię lekarstw, że w końcu poczułam się doceniona. Być może będę teraz od nich świecić w nocy, ale co tam. Ważne, że znów mogę ustać na nogach. :)

A skoro jestem chora, to mogę chwilowo zignorować przepiękną pogodę za oknem i pokazać spodnie typowo jesienne.Moje fantastyczne wyczucie czasu pozdrawia w tym momencie wszystkich czytelników. :)))




 Zaczęłam je szyć w październiku, ogarnięta paniką, że nie mam się w co ubrać na zimę. A ponieważ jak zwykle dysponowałam niewielką ilością wolnego czasu, postanowiłam ułatwić sobie życie i wybrać wykrój, który miałam już wycięty i sprawdzony. Padło na model 127 z Burdy 10/2013, którego pierwszą wersję pokazałam dokładnie rok temu tutaj. Tkanina w obu przypadkach pochodzi ze sklepu Tesma - od długiego czasu to mój dyżurny sklep internetowy, jeśli mam ochotę na tekstylne zakupy, bo zawsze znajdę odpowiedni gatunek tkaniny do swoich potrzeb. Tym razem padło na drukowaną bawełnę w typie dżinsu, z niewielką ilością lycry, o splocie skośnym i delikatnie drapaną z prawej strony. Wymyśliłam, że skoro to taki pseudo dżins, to i spodnie uszyję z ozdobnym stębnowaniem, w końcu po coś trzymam te wszystkie grube nici. :) Robota prosta jak drut i bezstresowa.

Naprawdę nie wiem, czemu z takim ułatwiającym życie planem rzeczone spodnie skończyłam dopiero w zeszłym miesiącu. Akurat na powitanie temperatur wykluczających noszenie grubszych portek! Na szczęście pogoda się zlitowała i na tydzień zrobiło się chłodniej, tak że mogłam przez chwilę je ponosić.


Nici Ariadny Talia 30 bardzo dobrze sprawdzają się w ozdobnym stębnowaniu.


Nigdy więcej nie  skroję wewnętrznego worka kieszeni zgodnie z kierunkiem biegu nitki zaznaczonym na wykroju Burdy. Wlot kieszeni rozciąga się wtedy wręcz od samego patrzenia, bo krojony jest po skosie. Żeby tego uniknąć należałoby wszyć tasiemkę lub usztywnić szew paskiem flizeliny, ale po co sobie komplikować życie, jeśli można po prostu skroić worek tak, by wlot biegł wzdłuż nitki prostej?


Te złote elementy wzoru są pokryte... tak, tak, brokatem ;D ja to mam szczęście do glamour... ale po praniu brokat najprawdopodobniej zniknie na zawsze.


Bardzo lubię ten wykrój. W zasadzie spodnie burdowe mogę szyć w ciemno, szew siedzeniowy układa się dobrze bez żadnych poprawek, jedyne, co muszę robić, to skrócić nogawki (albo i nie). Podobno należę do mniejszości? Konstrukcja spodni jest trudna, bo każda kobieta ma trochę inaczej ukształtowany układ kostny. Trudno zatem producentom wykrojów znaleźć złoty środek i tym bardziej cieszę się, że kłopotów z dopasowaniem spodni natura mi oszczędziła. A podobno w krawiectwie miarowym spodnie dla mężczyzn można szyć bez przymiarek!


wtorek, 7 kwietnia 2015

Pani konstruktor





Jednym z moich nielicznych noworocznych postanowień było ukończenie kursu konstrukcji odzieży damskiej. Wprawdzie konstrukcją już się bawiłam i rezultaty chyba nie były najgorsze, ale brakowało mi wsparcia fachowca, kogoś, kto wyjaśni wątpliwości bądź potwierdzi, że rozumowanie jest prawidłowe. Jak niejednokrotnie na blogu wspominałam, krawiectwo to dziedzina, która najlepiej się udaje, gdy możemy się uczyć od żywego człowieka. ;) Kiedy się okazało, że będę mogła sobie sfinansować taki kurs, to nie wahałam się długo i wysłałam zgłoszenie do Europejskiej Akademii Mody.
Europejska Akademia Mody działa w Łodzi od wielu lat (chyba już niedługo będzie obchodzić trzydziestolecie działalności?). W jej ramach przez długi czas można było się nauczyć nie tylko konstrukcji odzieży damskiej lekkiej, ale również konstrukcji odzieży męskiej, bielizny i rysunku żurnalowego. Swego czasu kursy prowadził pan Ryszard Kowalczyk - tak, autor sławnych książek od konstrukcji. W tej chwili w ofercie akademii pozostał jedynie kurs konstrukcji odzieży damskiej lekkiej a wykładowcą jest pani Agnieszka Spiegielhalter, wspaniały fachowiec, a do tego bardzo życzliwa i cierpliwa osoba. :)

Zajęcia odbywały się co tydzień w soboty i niedziele, łącznie dało to 70 godzin intensywnej nauki. Zaczęliśmy niewinnie od konstrukcji spódnicy. Sądziłam, że będę się nudzić (co to za filozofia wykroić spódnicę, prawda?), ale już po dwóch godzinach nie wiedziałam, za co mam się chwytać - za ołówek i rysować linię? za długopis by zapisywać mnóstwo rad i trików podawanych przez panią Agnieszkę? Dowiedzieliśmy się najpierw, jakie są standardy konstrukcji spódnic, a następnie co w konstrukcji lepiej nie zmieniać, o czym należy pamiętać przy dopasowywaniu do konkretnej sylwetki, a na koniec w którym miejscu możemy wykrój zmieniać według własnych upodobań i nic złego się nie stanie. Podobnie intensywnie przerobiliśmy sukienki, bluzki, żakiety i kilka odmian pasujących rękawów. Przestudiowaliśmy konstrukcję kołnierzy wszelkiego rodzaju, zarówno do bluzek jak i do żakietów. Dowiedzieliśmy się, jak projektować wyroby z dzianin i skonstruowaliśmy body i legginsy. Zrobiliśmy dwie różne konstrukcje spodni i studiowaliśmy zależności powodujące złe układanie szwu siedzeniowego.Naprawdę było co robić i po całym dniu zajęć niejednokrotnie wracałam do domu nieprzytomna. Korzystaliśmy z systemów polskich i niemieckich, pani Agnieszka łączyła najlepsze metody kilku autorów tak, żeby osiągać jak najlepsze rezultaty.

W ostatni weekend chętne osoby mogły podejść do egzaminu zawodowego. Prawdę mówiąc sądziłam, że będzie łatwiejszy. ;))) Ale się udało. :) 

Myślę, że choć kurs nie jest najtańszy, to jednak wart jest zainwestowania czasu i pieniędzy. Nie żałuję ani złotówki  i już nawet zapomniałam, że po odebraniu dyplomu zamiast świętować marzyłam jedynie o spaniu. ;) Pozostały mi po nim materiały (które dostaliśmy bez dopłaty) - ołówki, długopisy, różowy zeszyt na notaki, podręczniki... i olbrzymia wiedza, którą teraz trzeba będzie przekładać na praktykę. 

P.S. Na zajęciach robiliśmy konstrukcję bluzki na własne wymiary. W domu postanowiłam zrobić muslin, by sprawdzić czy to działa... Nic nie trzeba było poprawiać. No, może dodać zaszeweczkę barkową , ale niekoniecznie... Szok i niedowierzanie. ;)))) Nietrudno się teraz domyślić, że kurs gorąco polecam? :D
 


piątek, 13 marca 2015

Wytrychem w ubranie



Jeśli komuś podobał się polski Project Runway, to zapewne ogląda również drugą edycję, która aktualnie ma już drugi odcinek za sobą. Niespecjalnie śledziłam wersję amerykańską, więc i wieść o rodzimej nie wzbudziła większej ekscytacji. Owszem,  kilka odcinków obejrzałam, ziewałam przy kolekcjach końcowych, zanudziłam się na śmierć sztucznie indukowanymi aferami typu "kto mi schował nożyczki" a załamałam, kiedy nadszedł odcinek, w którym projektanci mieli ubrać figury nietypowe (gośćmi byli Marcin Prokop i Dorota Wellman) i kompletnie się pogrążyli. Okazało się, że osobom aspirującym do grona Chaneli i Diorów najzwyczajniej w świecie brakuje podstawowego warsztatu - znajomości konstrukcji i proporcji. Figura modelki o wymiarach 90-60-90 wiele zniesie - jak choćby brak zaszewek, w końcu tu i ówdzie można materiał podciągnąć, przyciąć, przymarszczyć... W "prawdziwym" życiu podobne triki na dłuższą metę się nie obronią. 

Chociaż nie! Jest sposób, żeby odnieść sukces. Oto rady cioci Aire dla początkujących designerów:
  1. Używaj dzianiny gdzie tylko się da. Ona Ci wiele wybaczy. Szyj proste worki i trzymaj kciuki, żeby nie wpadły w oko osobie z tłuszczykiem na brzuszku. Biedna klientka pomyśli, że moda nie jest dla niej, a tymczasem nie zawinił tu jej nadmiar w pasie, ale Twój brak w głowie. ;)
  2.  Jeśli już musisz użyć nierozciągliwej tkaniny (co za los), to jest na to magiczne słowo: oversize! Ukryj figurę w luźnym płaszczu. Prostokąt na tył, prostokąt na przód i dwa mniejsze na rękawy. Zrób rozmiarówkę do rozmiaru 40, wiadomo, fashionistki nie pozwolą sobie na większe obwody a na większych paniach i tak wszystko wygląda źle. No, ciekawe czemu. ;) Nie szyj spodni, bo polegniesz na dopasowaniu. Szyj spódnice, ale te marszczone, jeszcze byś musiał, niedajpanBóg, dopasowywać do bioder...
  3. Nie umiesz wszyć paska do spódnicy? Na co komu pasek? Oto kolejne ważne słowo: minimalizm! Im mniej elementów ubrania, tym łatwiej. I taniej i szybciej. Kieszenie nakładane, kurtki bez kołnierzy, haftki zamiast dzierganych dziurek na guziki.
A najlepiej szyć coś prostego, z dzianiny i oczywiście oversize. Proste, prawda? :) Trzy proste słowa-wytrychy. Czy któryś z młodych projektantów jest w stanie wyłamać się z powyższego schematu? 

A ja tymczasem postanowiłam spełnić swoje noworoczne postanowienie i właśnie uczę się konstrukcji i modelowania na kursie w Europejskiej Akademii Mody. No, ale nie jestem modelką i muszę się jakoś ubierać. ;P I choć wiedziałam już co nieco na temat konstrukcji, to jednak nauka pod okiem profesjonalisty ma zupełnie inny poziom. Tu wytrychy zmieniają się w pięknie wyrychtowane klucze. ;) Nawet nie sądziłam, że będzie mi się podobać tak bardzo, ale naprawdę jestem zachwycona i gdybym tylko miała więcej czasu, już bym pewnie szyła kilka sukienek i spódnic. Niestety nie mam ani jednego dnia wolnego conajmniej do końca miesiąca, wliczając w to nawet weekendy... ale co się odwlecze...





niedziela, 22 lutego 2015

Z dzianiny





Nie wiem, doprawdy, gdzie miałam oczy, kiedy wybierałam tę dzianinę. Jakościowo nie można jej wiele zarzucić, w składzie wełna i odrobina lycry (lubię lycrę, dzięki niej ubrania trzymają fason), bajecznie łatwa do szycia i to bez owerloka. Ale ten kolor! I deseń... i złota nitka gdzieś w tle, na szczęście niezbyt rzucająca się w oczy. Znalazłam to dziwo kilka lat temu na Allegro i poczułam, że koniecznie, ale to koniecznie muszę je mieć. Kupiłam, paczka wnet przyjechała, a ja usatysfakcjonowana wsadziłam zdobytą dzianinę do szafy, gdzie zaczęła powoli obrastać kurzem. Nie była AŻ TAK piękna, żeby zaraz coś z niej szyć. I stan ten trwał aż do tegorocznej zimy.

Pomyślałam, że fajnie mieć wełnianą sukienkę. I fajnie zużyć na nią coś, co już mam, to takie rozsądne i ekologiczne. :) A poza tym ostatnio z braku czasu nawet kupowanie przez internet, a szczególnie bycie w domu w czasie przybycia kuriera stanowi pewną trudność, toteż po podsumowaniu wszystkich za i przeciw zajrzałam do zapasów i wyciągnęłam zapomnianą paskudkę. Wykorzystałam stary wykrój z Burdy i w ramach innowacji dodałam falbankę. I powstała sukienka, która wygląda jak sweter i w zasadzie niezły z niej dziwoląg:




Już po pierwszych przymiarkach czułam, że to nie będzie perła dizajnu. :) Jakkolwiek fason mi bardzo odpowiada a sukienka jest przewiewa i ciepła, tak od patrzenia na wzór chce się płakać. ;D


Plisa na dole uszyta lewą stroną na wierzch, żeby korespondowała z falbanką, w której obie strony są widoczne.




Mam nadzieję, że kiedy uda się w niej pochodzić bez poczucia obciachu, bo, jak na złość, technicznie uszyta jest nieźle. Psu na pewno nie będzie przeszkadzać, jeśli wyjdę tak ubrana na wieczorny spacer. ;)))

A tymczasem na warsztacie mam trzy pary spodni, w tym dwie pary niebieskich dżinsów w typie dzwonów i jedne proste, czerwono-zielone. Tym ostatnim już niewiele brakuje do skończenia i jeszcze nie zaczęłam ich nienawidzić, znaczy, powinno wyjść coś przyzwoitego. ;)



sobota, 10 stycznia 2015

Powrót konceptu małej spódniczki





Zima to dobry czas na krótkie spódnice. Pasują do wysokich kozaków i wcale nie jest w nich chłodniej niż w spodniach. Oczywiście, trzeba najpierw dobrać odpowiednią tkaninę - dla mnie najważniejsza jest jej zdolność do izolacji przed podmuchami zimnego wiatru. Skład paradoksalnie ma tu mniejsze znaczenie, okazuje się, że to nie surowiec ma największe znaczenie (choć wełna jest zawsze dobrym wyborem), ale struktura materiału. Kiedy taki wniosek wyniknął z zeszłorocznych testów w labie, byłam zdziwiona, bo jak to? Poliester może być barierą termoizolacyjną? Ano, może. Dlaczego poliestrowe kurtki puchowe grzeją? Bo w syntetycznym, puszystym wkładzie są zamknięte przestrzenie powietrzne, które umożliwiają zachowanie komfortu cieplnego. W podobny sposób działa ubieranie się na cebulkę, ale to tak na marginesie.

Wybrałam sobie na spódniczkę zimową dzianinę punto o przewadze poliestru w składzie, bo uznałam, że splot interlokowy zapewni wystarczającą (dla mnie) izolację przed zimnem. Kolor wybrała mi koleżanka Julka. :) Fason to kopia małej spódniczki z zeszłego roku, pasuje mi i szybko się szyje (poza ręcznym marszczeniem, ale z tego nie zrezygnuję na rzecz maszynowej stopki do marszczenia). Koszt wyniósł około 25zł, więc kiedy znów zacznę chlapać wokół siebie płynem wiskozowym, to strata nie będzie duża. :|




Punto jest o tyle wdzięczne w szyciu, że nie trzeba zupełnie do niego owerloka. Całość wyszła spod zwykłej maszyny do szycia. Owszem, zewnętrzne szwy są bardziej wyraziste niż z maszyny owerlokowej, ale zastosowałam je z premedytacją, choć mogłam w zasadzie wszystkie łączenia zrobić prawie niewidoczne.

Kilka zbliżeń:






Gdyby ktoś był zainteresowany zakupem dzianiny punto stacjonarnie w Łodzi, to polecam Włókno-Land, fantastyczny sklepik w centrum prowadzony przez przemiłego pana i panią. Powyższe punto kupiłam właśnie tam. Mają tam jeszcze obłędne tkaniny pościelowe  i inne cuda, znają dobrze składy i potrafią doradzić w wyborze. Mnie na pewno będą często u siebie widywać. ;)))