poniedziałek, 28 października 2013

Punto czyli czar PRL-u



Dawno już nie byłam tak bardzo zmęczona, jak w październiku. Na tyle zmęczona, że przez kilkanaście dni niemalże nie wiedziałam, jak się nazywam, a na samą myśl o aktywności wykraczającej poza niezbędne minimum chciało mi się płakać. Wszelkie plany tfurcze poszły w kąt na czas nieokreślony a ja marzyłam o spaniu. Na szczęście kryzys minął i pewnego słonecznego dnia wpadło mi na myśl, że właściwie dobrze byłoby uszyć sobie kolejną spódnicę.
I uszyłam. :)


Zwykła, prosta spódnica maxi z karczkiem. Nic oryginalnego. :)

 
Dzianina punto bije rekordy popularności, wszyscy z niej szyją i wszyscy ją chwalą. Wydawałoby się, że to nowość na rynku tekstyliów, jednakże dzianina ta jest znana od wielu, wielu lat - nazwę punto di roma można znaleźć w podręcznikach dziewiarstwa z wczesnych lat osiemdziesiątych, a być może jej początki sięgają jeszcze dalej. Jest to nazwa handlowa dzianiny typu interlok (interlock), charakteryzującej się, mówiąc najprościej, dwiema stronami prawymi. Jest identyczna z wierzchu i od spodu dzięki splataniu dwóch warstw zwykłej dzianiny w taki sposób, by lewa strona oczek była niewidoczna nawet podczas rozciągania. A skoro mamy dwie warstwy, to wiadomo, że punto będzie raczej cięższa od pojedynczych dzianin (np. od zwykłego dżerseju), oraz co oczywiste grubsza i cieplejsza.

Przyznam, że dopóki nie zamówiłam swoich dwóch metrów, nie bardzo kojarzyłam, jak to z tym punto jest, ale pierwszy rzut oka po rozpakowaniu przesyłki wystarczył. Moje melanżowo-grafitowe punto to jakby zjawa z PRL-u - choć dzianina trafiła się całkiem niezłej jakości, miękka i gładka, jednak wciąż czuć ten charakterystyczny syntetyczny "chwyt" i nawet kolor kojarzy się z przygnębiającym czasem kończącej się epoki komunizmu. Choć kupowałam mieszankę wiskozy i poliestru, to jednak wiskozy jest widocznym stopniu zdecydowanie mniej i właściwie nic w niej nie zachwyca. Nic poza niesamowitą układalnością. 

Punto ze względu na ciężar jest niezwykle lejące i dodatkowo w ogóle się nie gniecie. Jest idealne do drapowania, układania w fałdy i wszelkich konstrukcji, które mają miękko opływać sylwetkę. I do tego wygodnie się kroi i szyje! Jak wiadomo, obywam się bez owerloka i szycie spódnicy z punto nie sprawiło kłopotu - a posłużyłam się wiekowym Pfaffem 1475cd zwanym pieszczotliwie Tofikiem, którego fejsbukowicze poznali już jakiś czas temu. :)


Prawa i lewa strona punto są identyczne.


Wybraliśmy się dziś na rodzinny spacer nad stawy a spódnica okazała się idealna do szorowania nią po plaży w towarzystwie nieodłącznej Jimbo. Ta psica nie odpuści żadnej okazji do lansu, więc wybaczcie, że spódnicy na zdjęciu właściwie nie widać ;)))


Prawda, że spódnica układa się w rasowe fałdy? Jest taka... powłóczysta. :)
Na zdjęciu wygląda, jakby sięgała zaledwie do kostek, lecz w rzeczywistości można nią zamieść wszystkie liście w parku.


Pewnie spróbuję z punto jeszcze raz - może inny kolor budziłby mniej skojarzeń, a może większa zawartość wiskozy dałaby bardziej szlachetny wygląd? Szkoda by było zrezygnować z dzianiny z tak dużymi możliwościami modelowania. A gdyby jeszcze cena była niższa...




piątek, 27 września 2013

Poducha nr3 czyli koniec szwedzkiej serii





Minął rok, odkąd wróciłam ze Szwecji, i ponad rok od uszycia trzech haftowanych poszewek, które były początkiem moich badań nad haftem przy użyciu zwykłej maszyny do szycia. Dwie z tych poszewek już pokazywałam na blogu - tutaj jest pierwsza, a tutaj druga - natomiast trzeciej długi czas nie mogłam odnaleźć w zakamarkach szafy. Znalazła się oczywiście przypadkiem i oczywiście była tam, gdzie powinna, czyli w szufladzie z bielizną pościelową. Kto by pomyślał!
A zatem końcu mam przyjemność zaprezentować Państwo ostatnią z trojaczek. Oto ona:




Technika identyczna jak w przypadku dwóch pozostałych sióstr, surówka bawełniana, zwykłe nici maszynowe i ten sam schemat, czyli podwójna ramka z okrągłym motywem w środku. Samo wnętrze okręgu postanowiłam jednak wypełnić inaczej, zbudować ze ściegów coś bardzo delikatnego, co będzie dopełnieniem zdecydowanych linii obramowań. Skorzystałam, że maszyna posiada prosty moduł programowania sekwencji ściegów i wymyśliłam coś własnego. Wygląda jak wydruk z badania encefalograficznego, zatem specjalista na pewno bezproblemowo oceni, czy projekt sprawił mi trudności. ;)




Poszewka jest chyba moją ulubioną i, jak już wiemy, ideę podobnego motywu rozwijam w innych haftowanych tworach - gdyby nie ona, możliwe, że haftowane kółeczko na torbę powstałoby o wiele później, a może nie powstałoby wcale. I chyba sama bym nie spostrzegła związku między nimi, gdybym zamieszczała prace w porządku chronologicznym - a tak widać jakiś rozwój (inna sprawa, czy w dobrą stronę). Czyli nie ma tego złego, czasem warto coś zgubić, żeby potem znaleźć i dostrzec różnicę. 

A skoro odkopuję dziś starocie, dwa zdjęcia z jednego z ostatnich, zeszłorocznych, szwedzkich spacerów. Miałam już uszyte poszewki i wybrałam się z psicą, żeby je sfotografować w plenerze. Nie wiem, czemu je potem odrzuciłam i nie zdecydowałam się na publikację.




Szwedzka jesień przychodzi wcześniej niż polska i bardzo prędko robi się zimno, mokro a ciemność kradnie dni w zastraszającym tempie. Ale do surowej pogody można się przyzwyczaić. Pamiętam mój pierwszy w życiu dzień w Szwecji. Było około 15 stopni, a ja miałam na sobie dwa swetry i wciąż czułam, jak wiatr chłoszcze mnie po plecach. Od razu widać było, że jestem obcokrajowcem, bo tymczasem Szwedzi w krótkich spodenkach opalali się w parku. :) Przeżyłam mały szok kulturowy, ale po latach sama się zahartowałam i generalnie ubieram się zdecydowanie lżej niż kiedyś, co często wywołuje komentarze u znajomych. A czasem nawet strofują mnie zupełnie obcy ludzie. ;D
Jedynie do braku światła nie mogę się przyzwyczaić. Zima na północy jest straszna nie dlatego, że jest mróz, lecz dlatego, że ogromnie brakuje słońca. I naprawdę bardzo łatwo wpaść wtedy w depresję. Szwedzi radzą sobie jakoś, są popularne lampy solarne, które imitują światło słoneczne, poza tym siła przyzwyczajenia robi swoje. Przyjezdnym jednak radzę uważać. 

Ech, chyba nie będzie już lata w tym roku, nawet i tutaj na blogu zawitała jesień...




piątek, 6 września 2013

Bluza czyli wstęp do jesieni






Jakkolwiek byśmy nie zaklinali rzeczywistości, jesień i tak przyjdzie. Niestety. ;) Czas myśleć o cieplejszych ubraniach. U mnie proces produkcyjny trwa często bardzo długo, przykład? Mamy teraz wrzesień a ja wciąż nie wykonałam planu pt. "letnie sukienki" (ale zamierzam!). Jednak początek tego tygodnia przeraził mnie na tyle, że prędko postanowiłam rzucić inne projekty i szybko uszyć sobie coś z rękawem. I coś luźniejszego, bo człowiek pogrążony w depresji z powodu mijającego lata musi ukryć nadprogramowe centymetry w pasie spowodowane spożywaniem słodyczy. :P
I tak powstała musztardowa bluza:




Wykrój wzięłam z  Burdy 8/2013, w numerze na jego bazie są uszyte trzy modele - bluzka 119, sukienka 120 oraz sukienka 121, która jest uproszczoną wersją pierwszych dwóch - tamte mają z przodu ozdobne wiązanie, natomiast ta jest zwyczajnie zakończona na prosto. I tę prostotę właśnie wybrałam. Fason to wariacja na temat kimona, zupełnie nieskomplikowana do szycia. Nic nie zmieniałam w wykroju, wzięłam, skroiłam i uszyłam.A nie, przepraszam - karczki przodu skroiłam razem z odszyciem, bo miały tworzyć wyłogi, tak jak na zdjęciu:


Wyłogi można spiąć broszką, albo agrafką, albo doszyć guzik i pętelkę.



Karczek tyłu można skroić bez pionowego szwu, ale mnie się podobało ze szwem. :)


Bluza powstała z dziwnej, zamszopodobnej dzianiny, którą pokazywałam na blogu ponad rok temu. Teoretycznie miała z niej powstać pudełkowa sukienka, ale okazało się, że dzianina jest zdecydowanie za wiotka i tym samym powędrowała do szafy na długie miesiące w oczekiwaniu na lepszy pomysł. Nawet zapomniałam, z jakich surowców została zrobiona - jestem praktycznie pewna, że z poliestru, bo:
a) takie cuda zazwyczaj robi się z poliestru;
b) wskazywała na to cena (za dwa metry zapłaciłam około 10zł);
c) chwyt wyklucza surowce naturalne.
Podejrzewam jednak, że ma domieszkę lycry ze względu na wysoki stopień elastyczności. I dobrze - jeśli chcemy mieć tanią tkaninę/dzianinę, która długo zachowa formę, najlepiej wybierać taką z dodatkiem lycry, dzięki niej ominie nas wypychanie łokci i kolan. :) A jeśli dzianina ma dziurki, jak ta moja, to i przewiewnie będzie, i komfortowo. :)





Przy okazji sesji zdjęciowej przymierzyłam do bluzy swoje jesienne chusty i szale.  Chyba będą pasować:




Zdjęć na modelce chwilowo nie będzie, bo znów jest ciepło! Hura!


czwartek, 5 września 2013

Maszyna na ścianie :)





Przedwczoraj dom mój ogarnął strach i panika, gdy rankiem okazało się, że na dworze panuje paskudna pogoda. Jesień przyszła! Zimno, paskudnie i bez słońca - jak tu żyć? 
Na szczęście to był falstart i znów pogoda dopisuje, choć lepiej mieć się na baczności i powoli szykować się do niższych temperatur. Moja maszyna do szycia szalała z tej okazji i wczoraj, i dziś, ale na efekty szaleństw trzeba jeszcze poczekać - jednak w pseudo atelier fotograficznym, którym dysponuję (czyli w kącie sypialni) zaczyna już popołudniami brakować światła i nie ma szans na dobre zdjęcie, gdy dzień zbliża się ku wieczorowi. Dlatego sesję nowego dzieła odłożyłam na któryś poranek, a dziś kolejna migawka z włókienniczej Łodzi. :)


 

Tak, tak, mamy tutaj mural z maszyną do szycia w jednej z głównych ról. Wypatrzył ją mój niezastąpiony mąż, kiedy włóczyliśmy się ulicą Zachodnią. "O, patrz! Maszyna do szycia!" - rzekł. "O, faktycznie!" - odpowiedziała gapa Aire, która jeździ Zachodnią dość często, ale mural przegapiała za każdym razem.

Oprócz maszyny do szycia na muralu namalowany jest Człowiek - Szafa i ludzka kamera filmowa. Wszystkie trzy elementy mają symbolizować Łódź. Jest też kameleon, bo miasto wciąż się zmienia. :)







Autorami dzieła są Cyber aka Czaplino ze Stowarzyszenia Pracownia Sztuki Żywej oraz Gregor aka Bombalino. Mural znajduje się po wschodniej stronie ulicy Zachodniej, blisko placu Wolności. Fajny? :)

Strona domowa Gregora - http://www.gregorgonsior.com/


czwartek, 29 sierpnia 2013

Anna Moda na Szycie 2/2013



Anna Moda na Szycie to żurnal może nie dorównujący stylem legendarnej Burdzie, oferowane wykroje nie są wyrafinowane i zgodne z najnowszymi, najgorętszymi trendami, stylizacje i wybór tkanin także pozostawiają nieco do życzenia, jednak są bardzo przyjazne w użytkowaniu i polubiłam pracę z nimi. Dlatego z niecierpliwością czekałam na nowy, drugi numer, który według moich wyliczeń miał pojawić się pod koniec lipca. Nie pojawił się, więc trawiona niepokojem uderzyłam z pytaniem do wydawnictwa BPV, a tam dowiedziałam się, że planowana data wydania to dopiero 29 sierpnia, czyli miesiąc później niż by wypadało kwartalnikowi. Nic to - dziś 29 sierpnia i nowa Anna leży na biurku.

Oto kilka migawek ze środka:







 


Kilka sukienek, płaszczy, żakietów, w różny rozmiarach i raczej prostych fasonach, w sumie to, czego można się spodziewać po przedrukach marki zwanej, nomen omen, Simplicity. Na pewno wymagać będą więcej wyobraźni przy podkręcaniu ich stylu (pimp my style ;)) niż w przypadku Burdy, która daje recepty na tzw. indywidualizm w sposób dość łopatologiczny. Ale jeśli w zamian dostaje się wykroje z dodanymi zapasami na szwy - to ja jestem gotowa zaprząc fantazję. :)

Czytelnicy Facebooka wiedzą, że pracuję nad drugim egzemplarzem okładkowej sukienki z poprzedniego numeru Anny. Pierwszą wersję pokazałam w majowym poście i nie była tym, co chciałam osiągnąć. Tym razem zgodnie z zamierzeniami poprawiłam spódnicę, ale też zrezygnowałam całkowicie z rękawów. Myślę, że zmiany wyszły na plus a sam fakt, że po raz drugi sięgnęłam po ten sam wykrój, świadczy, że nie jest taki straszny i chyba można z niego "wycisnąć" więcej, niż gazeta pokazuje.
Jest jeszcze druga sukienka - model 14 z fikuśnymi ramiączkami - na razie historia zakończyła się na zaprezentowaniu próbnego muslinu-koszulki i marudzeniu na ilość potrzebnych modyfikacji. Aktualnie sprawy mają się następująco: po przeanalizowaniu egzemplarzy pokazywanych w internecie i kilku przymiarkach muslina cofnęłam kilka zmian w wykroju i dokonałam innych. Doszłam do wniosku, że to nie wysokość zaszewki piersiowej jest problemem (wspominałam o podnoszeniu zaszewki w zalinkowanym poście), ale marszczony na gumkę tył, który deformuje sukienkę i - niestety - figurę. Deformacja jest widoczna jeśli patrzy się z boku i spowodowana jest ściąganiem materiału i ramiączek przez gumkę, dlatego zamierzam zamienić gumkę na marszczenia wszyte w nierozciągliwą plisę. Mimo tych trudności sukienka nadal wydaje mi się warta uszycia. Tylko wciąż nie mam do niej podszewki. :(




poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Wielka torba a z nią Aire





Wymyśliłam torbę patchworkową zaraz po tym, jak uszyłam swoją pierwszą patchworkową poduchę. Chodziła mi po głowie dwa miesiące i wciąż jakoś brakowało ochoty na realizację projektu. Pomysł był prosty - powtórzyć sposób cięcia tkanin z poduszki, doszyć ucha i gotowe. I, oczywiście, skoro sposób był tak prosty, musiało się wszystko skomplikować. :) 

Przede wszystkim podszewka. Torba, której wierzchnia warstwa składa się z kilkudziesięciu zszytych ze sobą kawałków, nie może obyć się bez warstwy spodniej, kryjącej mnogość patchworkowych szwów. To akurat nie był wielki problem, bo od paru lat (ha, ha) w szafie trzymam "na wszelki wypadek" (ha, ha) czarną bawełnę typu kieszeniówka, idealną do takich zastosowań, miękką i gładką. Kłopot pojawił się, gdy na scenę wpadł mój szanowny małżonek,  szczerze przeze mnie uwielbiany za zdrową krytykę, którą proszony i nieproszony hojnie mnie obdarowuje, i oznajmił, że torba będzie na pewno bardzo fajna, ale gdyby miała wewnętrzną kieszonkę i zapięcie na suwak, to już w ogóle byłaby cool. I cóż - jak widać na poniższych obrazkach wizję męża spełniłam i nawet jakoś to wygląda, choć to mój pierwszy w życiu wszywany do torby suwak i kosztowało mnie to dodatkowy wieczór pracy. :) A skoro już i tak musiałam tyrać nad maszyną, to wewnętrzną kieszonkę z własnej inicjatywy wykończyłam lamówką. I uchwyty uszyłam wzmocnione w środku taśmą, bo rozmiar torby wybrałam taki, żeby w razie czego można było przynieść z rynku dwa kilo kartofli i mieć miejsce na schłodzonego radlera. I wyszła bardzo wygodna torebunia (ha, ha):



Po kliknięciu na zdjęcie pojawi się jego duża wersja.


Mąż, ojciec torbowego sukcesu:P, przekonał mnie, żebym wzięła ją na obiad do teściowej i znów miał rację, bo mama Krysia podarowała mi dwie tkaniny w tym jedną kilkudziesięcioletnią (prawie vintage) a ja miałam je gdzie spakować i jeszcze zostało przestrzeni w środku. :) Dostałam też kilka torebek zakupowych, bo mama Krysia również szyje proste torebki - nie ma jak wspólne zainteresowania teściowej i synowej! 

Na koniec fotki torby z właścicielką. Najpierw jest torba, potem długo, długo nic, a potem jest Aire. :D Jimbo również załapała się na zdjęcie, choć łapy do szycia nie przyłożyła, A nie, przepraszam - przyłożyła łapę a nawet całe cielsko - w pewnym momencie uwaliła się na ciętych właśnie tkaninach i była wielce zdziwiona, że krzywo na nią patrzę...




Ach, ci paparazzi...


Tak przy okazji - czy ktoś poznaje spódnicę z tego posta? To chyba mój ulubiony ciuch i noszę ją bardzo często, bo jakoś do wszystkiego pasuje. Choćby dla takiej uniwersalnej garderoby warto nauczyć się szyć!


wtorek, 13 sierpnia 2013

Pomnik cewki





Skończyły mi się nici. To znaczy, nie że w ogóle, nie - tak straszna rzecz nie zdarzy się zapewne w ciągu kilku najbliższych lat, nawet jeśli nie będę uzupełniać ubywających zapasów. :) Nici skończyły się na jednej szpuleczce mojej ulubionej Mary Gütermanna, tysiąc metrów pracuje wszyte w kilkanaście tekstylnych produktów a mnie została na pamiątkę mała tulejeczka.

Czyli, inaczej mówiąc, cewka. :)

Cewka to rurka lub stożek, z kołnierzem lub bez, służąca do nawijania przędzy lub nici. Wykonywana jest z różnych materiałów - może być plastikowa, ale także papierowa lub drewniana, choć te ostatnie już chyba zniknęły z rynku i można je zobaczyć jedynie w muzeach i dziale antyków na Allegro. Ma różne rozmiary, w zależności od ilości przędzy na nią nawiniętej.

W domu, gdzie większość rodziny pracowała we włókiennictwie, widywałam różne cewki i sama nazwa była mi znana od wczesnego dzieciństwa, ale u nas miała jeszcze jedno znaczenie. Na ulicy Pabianickiej w Łodzi istnieje zakład, który owe cewki produkował; pracował tam mój wuj chrzestny i zwyczajowo mówiło się, że "chodzi do roboty do Cewki, od rana albo na popołudnie", co oznaczało, że pracuje tam na dwie zmiany (dzienną i popołudniową), w odróżnieniu od sąsiednich fabryk, gdzie tryb był trzyzmianowy z nielubianą zmianą nocną. W każdym razie zakład istniał jako "Cewka" i dopiero po wielu latach dowiedziałam się, że jego prawdziwa nazwa to Cetech.




Wujek już tam nie pracuje; jak wiele łódzkich przedsiębiorstw Cetech uległ przekształceniom, zredukował powierzchnię i załogę i obecnie jeśli nadal produkuje cewki dla włókiennictwa, to na pewno już nie w takiej skali, co niegdyś. Z dawnej historii pozostał symbol, który przez wiele lat mijałam w drodze do szkoły i też dopiero stosunkowo niedawno zorientowałam się, co oznacza. Proszę państwa, oto pomnik cewki!




Niestety nie wiem, kiedy powstał i kto go zaprojektował. W latach osiemdziesiątych był dumnie wyeksponowany przed głównym wejściem do fabryki i prowadził do niego zadbany chodnik. Potem, po poszerzeniu ulicy Pabianickiej, przestrzeń wokół niego skurczyła się, a obecnie pomnik stoi w zaroślach i nie ma do niego żadnej ścieżki. Trochę smutny widok:


Cewki na pomniku miejscami pogięte, ale nadal krzepko się trzymają.:)


Ot, cała historia. Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł usunięcia pomnika - w końcu to kawałeczek włókienniczej tożsamości Łodzi. A poza tym niezła ciekawostka: kto by pomyślał, że zwykła cewka może mieć swój monument? :)


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Nowe kółka





Uszyłam nowe motywy na torby. Technika cały czas ta sama - tkanina podklejona flizeliną, barwne nici i odrobina fantazji. :) Miałam mnóstwo zabawy w wybieraniu wzorów i łączeniu je w barwne kompozycje, choć nie zawsze decyzja przychodziła z łatwością - kompozycja to trudna dziedzina i trzeba do niej trochę praktyki i wyczucia. Czasem dopiero na gotowym wzorze widać błędy, brak zbalansowania, toporność motywu. Jednakże nie ma innej drogi do doskonałości poza drogą prób i ciągłych ćwiczeń.
Nie wszystko udaje się od razu a wrażliwość i wyczucie estetyki rozwija się z czasem.

Wykroiłam większą ilość kółeczek, żeby podczas przypływu natchnienia nie zajmować się przygotowywaniem bazy, tylko natychmiast realizować pomysł. Szyłam w międzyczasie, wieczorami, kiedy nie miałam ochoty na skomplikowane projekty. Polecam podobne ćwiczenia - niewiele się różnią od rozwiązywania krzyżówki (choć do pracy zaprzęgnięte są inne rejony mózgu), a potrafią zrelaksować. :) Ostatnie wykończyłam wczoraj, więc nadszedł chyba dobry czas, żeby je oficjalnie zaprezentować.


 Seria Pierwsza - Jestem Skrycie Romatyczna

Powiela schemat z pierwszych torebek, ale jest mniej graficzna. Wystarczyło dodać po jednym "koronkowym" ściegu w kolorze naturalnym. Kwiatki kojarzą się odrobinę z frywolitkami, do tego ściegi, które przy dużej dozie dobrej woli można uznać za dalekich krewnych szydełkowych łańcuszków i koronek. Nie planowałam wprawdzie imitować szydełka, ale jest w tych motywach coś na podobnym poziomie subtelności.






Seria Druga - Idę Krętą Ścieżką

Wyszywanie kółek zamienione na wyszywanie fal.




Seria Trzecia - Szukam Dopasowania

 To pomysły z minionego weekendu. Poszły w ruch nici z ostatnich zakupów. Jak widać na jednym z motywów, wcale nie trzeba mieć ściegów ozdobnych, żeby haftować. :)





 I to wszystko na razie. Teraz czeka mnie mozolny i mało inspirujący etap szycia toreb, ale motywuje mnie pewność, że dopiero wtedy kółeczka pokażą swoją jakość, gdy zostaną umieszczone na swoich docelowych miejscach. Zniknie fastryga i tło we właściwym kolorze doda smaku.Ważny jest przecież odpowiedni kontekst... Na razie jestem nie do końca zadowolona (jak zwykle zresztą;)).