Odgrażałam się, że stworzę własną konstrukcję odzieżową i wcale nie były to słowa rzucone na wiatr.:)
Umiejętność kreowania to jedna z najfajniejszych ludzkich cech, tworzenie jest wspaniałym ćwiczeniem umysłu - ale uważam też, że w wielu przypadkach fakt, iż coś zostało stworzone ręcznie, nie ma zupełnie znaczenia ani nie dodaje przedmiotom wartości wybiegających poza nasze subiektywne uczucia. Z drugiej strony duma z wydziergania szalika potrafi dać niesamowitą motywację i ów szalik staje się automatycznie bardzo cenny - jest dowodem kreatywności, cierpliwości, treningiem zmysłu estetycznego. Bo rękodzieło nie musi być od razu sztuką przez duże S, żeby być ważne. Nawet bardzo ważne! Często na pierwszy rzut oka wagę rękodzieła ciężko dostrzec, jednak praca w nie włożona jest bezapelacyjnie wartością samą w sobie.
Po co robić coś ręcznie?
- po to, by kultywować tradycję - szyć jak babcia, prababcia (jak mój tato!);
- po to, by zaoszczędzić - na przykład dziergając zupełnie nowy dywan z niepotrzebnych resztek;
- po to, by się usamodzielnić - uniezależnić od asortymentu sklepów, bo sklepy nie zawsze oferują to, czego potrzebujemy a bywały kiedyś czasy, że sklepy NIC nie oferowały (pokoleniu kapitalizmu pewnie ciężko uwierzyć, że kiełbasa u rzeźnika nie była towarem pospolitym);
- po to, żeby stworzyć coś, co będzie idealnie odzwierciedlać nasze osobiste preferencje pod względem estetycznym i funkcjonalnym;
- po to, by żyć w zgodzie z sumieniem - wybierając na przykład w trosce o środowisko ekologiczną bawełnę lub recyklingując stare ciuchy;
- po to, by się dobrze bawić. :)
Na moim prywatnym podwórku często wybieram gotowe rozwiązania.
Nie ma sensu wyważać otwartych drzwi i siadać do szycia dżinsów, kiedy dżinsy ze sklepu leżą bardzo dobrze i nie kosztują wiele w stosunku do jakości wykonania.
Wolę też kupić poduszkę ręcznie haftowaną, bo sama nie wyhaftuję podobnej i nie mam zamiaru się uczyć haftu. Ja jestem w stanie haftować jedynie na maszynie. ;)
Ale są rzeczy, które muszę i CHCĘ zrobić własnoręcznie. Do nich należy konstrukcja bluzki. :)
Po latach włóczęgostwa po rozlicznych sklepach odzieżowych, po ubiegłorocznych bojach z szablonem sukienki z Burdy, uznałam, że taniej i przyjemniej będzie przysiąść do podręczników i rozrysować formę od zera, dokładnie pod własne wymiary.
Korzystałam z dwóch podręczników: "Szycie moim hobby" Barbary Ignatowskiej oraz "Kulisy kroju i szycia. Bluzki, spódnice" Zofii Hanus. Zaczęłam od Ignatowskiej, bo książka jest napisana w bardziej przystępny sposób i metoda rysowania konstrukcji jest również łatwa do zrozumienia. Jednak kiedy tylko wyrysowałam przód, wiedziałam, że to nie zadziała. Dlaczego? A dlatego, że Ignatowska poszczególne odcinki każe obliczać jako części procentowe naszych wymiarów. Nie każe zmierzyć na sobie szerokości tyłu, tylko podaje, że tył to "ileś tam" procent obwodu gorsu (piszę z pamięci, bo nie mam książki przy sobie). To błąd! Szerokość pleców nie zawsze (najczęściej nie) jest proporcjonalna w stosunku do obwodu. Każda kobieta z większym biustem jest, mówiąc brzydko, odchyleniem od teorii. Ja też. Konstrukcja oparta na z góry ustalonych proporcjach poskutkuje równie niedopasowanym ciuchem jak ten ze sklepu. Lub szeregiem poprawek, tylko wtedy po co rysować konstrukcję? Lepiej poprawiać wykrój z Burdy/Diany, przynajmniej odpadnie część roboty z rysowaniem siatki konstrukcyjnej.
Dlatego zwróciłam się ku książce Hanus. To zupełnie inna bajka - tu bierze się pod uwagę znacznie więcej wymiarów zdjętych z siebie - choćby szerokość pleców, szerokość przodu (nad biustem). Na papierze konstrukcja stworzona ściśle według podręcznika wyglądała wiarygodnie na tyle, że zdecydowałam się uszyć muslin.
To działa! Naprawdę widać, że muslin szyty "pod siebie" oddaje kształt figury, nie pogrubia, nie zaburza proporcji, po prostu ładnie leży.
Oczywiście nie uniknęłam błędów. Głębokość zaszewki gorsowej znów miała być obliczana procentowo - wedle Hanus ma wynosić 1/6 połowy obwodu gorsu. Okazało się, że u mnie właściwy ułamek to prawie 1/4, ale doszłam do tego po pierwszej przymiarce i wyrysowaniu zaszewki od nowa swoją własną metodą. Dopiero potem zmierzyłam głębokość zaszewki i wyliczyłam właściwy procent. Zdaję sobie sprawę, że ciężko to sobie wyobrazić, ale warto choć zapamiętać, że ta część konstrukcji wymaga większej uwagi. W każdym razie - mogę doradzić, żeby mniej patrzeć na wyliczoną głębokość zaszewki a bardziej skupić się na istotnej informacji podanej przy okazji przez autorkę - że ramiona zaszewki mają mieć równą długość. Wiążace się z tym ewentualne korekty linii ramion są już łatwe do zrobienia podczas przymiarki.
Na zdjęciu widać właśnie ową zaszewkę. Po poprawkach muslin leży jeszcze lepiej i mam nadzieję, że już niedługo konstrukcja będzie gotowa do wykorzystania w "prawdziwych" ubraniach.
Warto się męczyć? Oj tak!
Ja wolę Ignatowską i metodę procentową, Hanus jest dla mnie zbyt skomplikowana -dlatego szacun, że potrafisz z tego korzystać;)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że do Ignatowskiej jeszcze wrócę - może policzę i ustalę właściwe dla figury proporcje i dalej jakoś pójdzie. Każda zrobiona konstrukcja pozwala lepiej zrozumieć zależności i chyba już teraz mam więcej swobody w kreśleniu niż na początku.
OdpowiedzUsuńUwielbiam ksiażkę Ignatowskiej, jest świetna :))) A co do dopasowywania pod siebie - to prawda, wykreślić konstrukcję wg podręcznika to dopiero połowa sukcesu. Potem trzeba się jeszcze sporo namęczyć, żeby ją idealnie dopasować pod siebie :)))
OdpowiedzUsuńWiadomo, diabeł tkwi w szczegółach :))) I tak jestem w szoku, bo myślałam, że uda mi się skonstruować coś nieworkowatego za jakimś 10 razem :))) choć dodatków na luzy wyszło dużo - 8cm - ale nie widać tego specjalnie. Do sukienek nie będzie się nadawać, do koszul w stylu męskim pewnie tak. Trzeba będzie nad tym posiedzieć. Do rozpracowania jeszcze konstrukcja rękawa (przerażające :DDD)
OdpowiedzUsuńJa Ignatowską też naprawdę bardzo lubię, choć jej metoda mi nie pasuje. Żałuję, że jej nie wzięłam do Szwecji, choćby do porównania.
Super blog, podoba mi się jego koncepcja, będę czytać ;)
OdpowiedzUsuńA ja wyliczyłem spodnie wg książki Kowalczyka. Masakra wyszła. Ale się nie poddaję i znajdę jakiś inny patent na konstrukcję. A marzy mi się jakiś wypasiony kurs konstrukcji odzieży męskiej :))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, gratuluję i 3mam kciuki za kolejne wykroje!
O właśnie, nie mam Kowalczyka jeszcze w kolekcji!
OdpowiedzUsuńKurs odzieży męskiej byłby fajny, poszłabym, mogłabym czasem małżonkowi coś uszyć. :)
Dziękuję, że wpadacie do mnie, jest mi niezmiernie miło czytać komentarze!
Nie rozumiem dlaczego dopiero teraz trafiłam na tego cudownego bloga!
OdpowiedzUsuńPostanowiłam i ja ostatnio poćwiczyć na manekinie konstrukcję i takie tam... Zastanawiałam się jednak nad materiałem, jaki powinnam do tego wykorzystać. Wiem, że powinien być względnie tani bo w tym chodzić nikt nie będzie i prawdopodobnie zaraz po zakończeniu projektu pójdzie w całości do kosza.
OdpowiedzUsuńJakiego materiału powinnam poszukać?
Najlepsza tkanina do ćwiczeń to taka, która jest w miarę sztywna, gęsta i nie rozciąga się. Może być płótno, jakaś pościelówka itp. :)
Usuńteraz walczę z tym tematem i ćwiczę te konstrukcje. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń