wtorek, 10 lipca 2012

Hälsningar från Sverige



Pamiętam pierwszą podróż za Bałtyk. Zjechałam z mężem z promu w świetle dogasającego, kwietniowego dnia i ruszyliśmy w głąb Szwecji nie do końca pewni, co nas czeka. Czy nam się tutaj spodoba? Skandynawia nigdy nie zaprzątała moich myśli, marzyłam raczej o podróżach w zupełnie innym kierunku, do Hiszpanii, USA, Kanady, Meksyku... Nie wiedziałam nic o naszych zamorskich sąsiadach, kiedy nagle zapadła decyzja o wyjeździe. Owszem, czytałam w dzieciństwie Astrid Lindgren i "Dzieci z Bullerbyn", oglądałam "Emila ze Smålandii", bawiłam się świetnie, ale ta prawdziwa Szwecja, rzeczywista nie literacka, wydawała się bardzo obca.

Pierwsze zauroczenie dopadło mnie po godzinie pobytu, w drodze do Linköping, tajemniczego (wtedy) miasta położonego 200km na południowy zachód od Sztokholmu. Zapadł zmrok i nagle w oknach mijanych domów zapaliły się lampki. Mnóstwo lampek! Oto Szwedzi, zgodnie z legendą, zapalili światła dla zagubionych wędrowców. Fantastyczny  (i całkiem zrozumiały) zwyczaj w kraju, który przez większą część roku cierpi na niedostatek słońca a nawet normalnego światła dziennego. I jaki miły dla podróżnika (nawet jeśli ma mapę i nie grozi mu atak dzikich zwierząt;)).
Podczas tych pierwszych, dziewiczych chwil na szwedzkiej ziemi, nie rozumiałam jeszcze czym jest światło dla Szweda*, ale zachwycona zapamiętałam tę niespodziewaną iluminację i skopiowałam we wszystkich kolejnych mieszkaniach, w jakich przyszło mi żyć. I szwedzkich i polskich.

Potem było jeszcze wiele podróży, wiele zaskoczeń. 

Tyle wspomnień, bo tymczasem znów opuściłam Polskę i w tej chwili stukam w klawisze w moim Linköping.
Tym razem wypadłam nieco z rutyny planowania i pakowania manatków, bo zaszło kilka zmian: po raz pierwszy w podróż wybierałam się z Jimbo i ją również musiałam spakować. Ta gwiazda nie rusza się bez własnych misek i własnego ręcznika! A na dodatek wymaga wygodnego miejsca w samochodzie, co automatycznie ogranicza miejsce na mój bagaż. ;O
Po drugie, wymyśliliśmy z małżonkiem, że tuż przed podróżą do Szwecji spędzimy tydzień urlopu na polskich plażach i ruszymy na prom bez zawracania do Łodzi, co wiązało się z podwójnym pakowaniem - potrzebny był dodatkowy, mały bagaż na wakacje. Wybór ciuchów okazał się średni, bo oczywiście było chłodniej niż oczekiwaliśmy, ale niektórzy nieźle wypoczęli:





Moja psica pogodzona z myślą, że morze musi być mokre a piasek włazić w ślepia.


 Po trzecie i chyba najważniejsze: dwa miesiące temu uparłam się, że muszę mieć nową maszynę do szycia, bo stara ma za mało bajerów, zatem przez szereg tygodni  95% zasobów umysłowych zajmowało mi wybieranie odpowiedniego modelu; okazało się, że nic nie jest proste i nawet jeśli człowiek ma większą swobodę finansową i może wybierać wśród szeregu różnych marek, to nie znajdzie maszyny idealnej a na koniec i tak najlepsza okaże się ta zbyt droga. ;D  Oczywiście maszyna miała mi towarzyszyć w podróży i tu sprawa dodatkowo się komplikowała - głównie ze względu na wyżej wspomniane ograniczenie miejsca w aucie odpadały wielkie kolubryny z długim ramieniem (dziękuję ci, podła psico ;)). Koniec końców zamiast jednej kupiłam dwie maszyny (hmmm:)) a historia z nimi związana jest zbyt długa, by zamieszczać w jednym poście; tak czy siak zamiast pakować manatki głowę miałam pochłoniętą janomkami, pfaffami, berninami, etcetera i kiedy nadszedł dzień wyjazdu okazało się, że nie mam zielonego pojęcia, co z resztą bagażu, bo ciężko wyjeżdżać z planem, że "wszystko sobie uszyję na miejscu". Mąż złośliwie podpytywał "a wiesz chociaż, którą maszynę zabierasz?' Owszem, tego jednego byłam dość pewna. ;P

W końcu jednak udało się wszytko pozapinać na ostatni guzik i ruszyliśmy w drogę; wakacje były świetne, plaża tuż przed sezonem świeciła pustkani i dawała poczucie intymności, Bałtyk podarował maleńkiego bursztynka! a potem przyszła pora na przekroczenie granicy i Szwecja powitała jak zwykle ogromem spokoju i zrównoważenia (tylko czy kraj może być zrównoważony?;)).
I to był pierwszy raz, kiedy mieliśmy dziwne poczucie, że z domu (w Łodzi) wracamy do domu (w Linköping). Miłe. Tylko pies był lekko zdezorientowany...

Oto osiedle, gdzie obecnie przebywam, centrum miasta:




Moja prywatna tradycja polega na tym, że podczas każdego pobytu kupuję sobie kubek na kawę. Za każdym razem inny, ale zawsze w tym samym markecie (ICA Maxi). Potem kubek zabieram do Polski i używam do następnej wizyty w Szwecji. Poprzedni kubek pokazywałam już na blogu - wystąpił w poście "Babcia będzie dumna!' Tym razem mam taki:




Kawa smakuje dobrze. Jestem w domu.
Pozdrowienia ze Szwecji!

*Zrozumiałam rok później, w lutym, kiedy dzień trwał dwie godziny a brak słońca spowodował u mnie dosyć dużą depresję. Od tamtej pory KOCHAM światło. Bez niego nie ma życia.


1 komentarz :

  1. Miłe wspomnienia i urok poznawania tradycji w nowych miejscach. W urokliwej miejscowości mieszkasz, takiej cichej i bezpiecznej. Tak to widzę patrząc na zdjęcia. A psinie należy się cały tył samochodu:) W końcu to ona czuwa nad waszym bezpieczeństwem:)

    OdpowiedzUsuń