wtorek, 31 lipca 2012

Pieskie spanie



Moja psica Jimbo delektuje się Szwecją tak intensywnie, jak tylko potrafi swoim prawie dwunastoletnim sercem. Pierwsze dwa tygodnie były ciężkie - całkiem obce zapachy, obce mieszkanie, obcy ludzie, konieczność częstszego chodzenia na smyczy sprawiły, że kudłata była całkowicie zbita z tropu i niepewna siebie. Jednakże powoli oswoiła się z otoczeniem i dziś znów zachowuje się jak władca całej dzielni. Raz pozwoliła sobie nawet pogonić zająca! (Swoją drogą, zając chyba nawet nie zauważył, że jest ścigany, nie ta prędkość.)

Żeby czuła się jeszcze lepiej, postanowiłam uszyć jej nowe, eleganckie posłanie. Prostą, pikowaną matę w kolorze czarnym, wygodną do przenoszenia, pasującą i do auta, i na trawę. Łatwą do prania i podkreślającą mroczny charakter użytkowniczki... ;)




Projekt prosty, jak wszystkie moje wytwory: wierzch to gruba bawełna, środek składa się z sześciu warstw cienkiego polaru. Ciekawa byłam, jak sprawdzi się w takim "heavy-duty" szyciu maszyna elektroniczna, bo w internecie (raczej na polskich stronach niż zagranicznych) wciąż pokutuje przekonanie, że do ciężkich zadań elektroniki się nie nadają. Cóż, pikowanie zajęło mi 5 minut i nie wygląda, żeby maszyny zgubiła choć jeden ścieg; jedyne, na co mogę narzekać, to brak stopki z górnym transportem.. Choć najlepszy byłby pewnie i tak jakiś pfaff z IDT* ;)

Oto mata w całej krasie. Wykończenie nie jest hiper dokładne, ale Jimbo nie ma zastrzeżeń.




 Wzięłam dziś matę na nasz zwykły, codzienny spacer z nadzieją, że w dobrych warunkach oświetleniowych uda się zrobić kilka zdjęć dla publiczności. ;) Niestety - o ile w domu Jimbo leży na nowym posłaniu kiedy tylko się da (dziś rano nie próbowała nawet przemocą wedrzeć się do łóżka, kiedy Pan wyszedł do pracy i zostawił swoją połowę pustą i ogrzaną, po południu z kolei zignorowała miejsce pod biurkiem i w końcu miałam miejsce na nogi), tak na zewnątrz preferuje sjestę na świeżej trawie - siedziałam na ławce dłuższy czas i myślałam, że głupio fotografować psie wyrko bez psa, psa, który na domiar złego uważa, że dźwięk aparatu to sygnał przywołania i przyzwolenia na wylizanie obiektywu.

Myślę, że mogłabym wynajmować Jimbo na treningi papparazzich - końcowy egzamin polegałby na zrobieniu jej nieporuszonego zdjęcia!

 Z pewnymi trudnościami udało się pstryknąć fotkę:




A potem opuściłyśmy ławkę i poszłyśmy na łono natury; tam psica pozbyła się smyczy, pogoniła kilka owadów, obwąchała krzaczki i w końcu, uszczęśliwiona,  na ułamek sekundy rzuciła się na matę:




Zdjęcie się udało :) 


* Jedna z dwóch maszyn, które kupiłam przed wyjazdem, to właśnie pfaff z IDT.** Jednakowoż jest to akurat ta maszyna, która została w Polsce, bo jechał z nami pies i nie było miejsca na nic więcej niż wymagana konieczność.
** IDT - Integrated Dual Transportation system - wbudowany górny transport w maszynie do szycia, patent Pfaffa.

sobota, 28 lipca 2012

Nowoczesne haftowanie




Mam słabość do haftów. Mam też słabość do ludowych tekstyliów. :) Chusta ręcznie haftowana w czerwone róże jest moim marzeniem, odkąd kilka lat temu zobaczyłam to cudo na Kiermaszu Sztuki Ludowej i Rękodzieła w Łódzkim Domu Kultury. Ostatnio jednak prawdziwe rękodzieło zastępują maszyny haftujące; na ostatniej imprezie w ŁDK razem z siostrą nie znalazłyśmy ani jednego, ręcznie wykonanego haftu! Rozczarowana, nic nie kupiłam, bo doszłam do wniosku, że na maszynie mogę haftować sama. Bo czemu nie?


Tuż przed wyjazdem do Szwecji sprawiłam sobie maszynę z dużym wyborem ściegów dekoracyjnych i oto pierwsze efekty: poszewka na poduszkę - trochę retro, trochę ludowa, ciut babcina, ale za to uszyta w całkowicie nowoczesny sposób przy pomocy najnowszej technologii. ;)



Użyłam bawełnianej surówki i nici w trzech grupach kolorystycznych:
  • różowej - do surówki pasują sprane odcienie różu, poza tm róż sprawia wrażenie przytulności, pościel od razu wydaje się bardziej miękka ;)
  • turkusowej - bo turkusy z różem wypadają słodko i kiczowato - kicz jest swojski a kontrolowany święci ostatnio triumfy we wnętrzarstwie (różowa lodówka i turkusowa zmywarka w białej kuchni - to jest to!)
  • czarnej - bo kolorystyczne szaleństwo potrzebuje "poważnego" akcentu :)
Nici pochodzą od różnych producentów - Mettler, Gütermann, Ariadna, Amman, szwedzki Falk - trochę różnią się między sobą, ale to nie ma znaczenia, to nawet wygląda ciekawiej. Jednakowoż pod względem technicznym najładniejszy haft dały nici Gütermann. Można obejrzeć na zdjęciach - to te czarne. Lubię ich gładkość i delikatny połysk, nie tylko w szyciu zdobniczym są niezawodne, w zwykłym też.

W poszewkę wszyłam kryty zamek - lubię niewidoczne zapięcia, na takie ozdobne jeszcze przyjdzie kiedyś czas.





Sam motyw jest prosty, nawet dość surowy - i zastanawia mnie, czy byłby taki sam, gdybym pracowała w Polsce? Chyba nie. Nie wiem czemu, ale poszewka wydaje mi się bardzo szwedzka, jest biała, ekologiczna (surowa bawełna!), ma hafty w topowych kolorach (turkus i róż opanowały tutejsze hipermarkety, nawet grille są w tych barwach) i do tego oszczędna w wyrazie. A może po prostu wyraża to, czym Szwecja jest DLA MNIE. Swobodną fantazją o tradycji, ekologii, prosto spod igły nowoczesnej maszyny do szycia. Szwedzi umieją łączyć nowoczesne i staromodne.

Zabrałam poszewkę do skansenu na sesję. Ładnie skomponowała się ze starym szyldem reklamującym czekoladę.




A tak przy okazji - oto szyld reklamujący proszek do prania o wdzięcznej nazwie "Skrzat" :





Praca nad poszewką na tyle mi się spodobała, że już powstają kolejne jej wersje. Chyba ściegi ozdobne nie znudzą mi się zbyt szybko! Oczywiście moja maszyna narzuca ograniczenia, maksymalna szerokość szlaczków to jedynie 7mm, liczba wzorów też nie jest fenomenalna, ale na początek może być. A co dalej? Zobaczymy, plany dopiero się krystalizują :)


wtorek, 10 lipca 2012

Hälsningar från Sverige



Pamiętam pierwszą podróż za Bałtyk. Zjechałam z mężem z promu w świetle dogasającego, kwietniowego dnia i ruszyliśmy w głąb Szwecji nie do końca pewni, co nas czeka. Czy nam się tutaj spodoba? Skandynawia nigdy nie zaprzątała moich myśli, marzyłam raczej o podróżach w zupełnie innym kierunku, do Hiszpanii, USA, Kanady, Meksyku... Nie wiedziałam nic o naszych zamorskich sąsiadach, kiedy nagle zapadła decyzja o wyjeździe. Owszem, czytałam w dzieciństwie Astrid Lindgren i "Dzieci z Bullerbyn", oglądałam "Emila ze Smålandii", bawiłam się świetnie, ale ta prawdziwa Szwecja, rzeczywista nie literacka, wydawała się bardzo obca.

Pierwsze zauroczenie dopadło mnie po godzinie pobytu, w drodze do Linköping, tajemniczego (wtedy) miasta położonego 200km na południowy zachód od Sztokholmu. Zapadł zmrok i nagle w oknach mijanych domów zapaliły się lampki. Mnóstwo lampek! Oto Szwedzi, zgodnie z legendą, zapalili światła dla zagubionych wędrowców. Fantastyczny  (i całkiem zrozumiały) zwyczaj w kraju, który przez większą część roku cierpi na niedostatek słońca a nawet normalnego światła dziennego. I jaki miły dla podróżnika (nawet jeśli ma mapę i nie grozi mu atak dzikich zwierząt;)).
Podczas tych pierwszych, dziewiczych chwil na szwedzkiej ziemi, nie rozumiałam jeszcze czym jest światło dla Szweda*, ale zachwycona zapamiętałam tę niespodziewaną iluminację i skopiowałam we wszystkich kolejnych mieszkaniach, w jakich przyszło mi żyć. I szwedzkich i polskich.

Potem było jeszcze wiele podróży, wiele zaskoczeń. 

Tyle wspomnień, bo tymczasem znów opuściłam Polskę i w tej chwili stukam w klawisze w moim Linköping.
Tym razem wypadłam nieco z rutyny planowania i pakowania manatków, bo zaszło kilka zmian: po raz pierwszy w podróż wybierałam się z Jimbo i ją również musiałam spakować. Ta gwiazda nie rusza się bez własnych misek i własnego ręcznika! A na dodatek wymaga wygodnego miejsca w samochodzie, co automatycznie ogranicza miejsce na mój bagaż. ;O
Po drugie, wymyśliliśmy z małżonkiem, że tuż przed podróżą do Szwecji spędzimy tydzień urlopu na polskich plażach i ruszymy na prom bez zawracania do Łodzi, co wiązało się z podwójnym pakowaniem - potrzebny był dodatkowy, mały bagaż na wakacje. Wybór ciuchów okazał się średni, bo oczywiście było chłodniej niż oczekiwaliśmy, ale niektórzy nieźle wypoczęli:





Moja psica pogodzona z myślą, że morze musi być mokre a piasek włazić w ślepia.


 Po trzecie i chyba najważniejsze: dwa miesiące temu uparłam się, że muszę mieć nową maszynę do szycia, bo stara ma za mało bajerów, zatem przez szereg tygodni  95% zasobów umysłowych zajmowało mi wybieranie odpowiedniego modelu; okazało się, że nic nie jest proste i nawet jeśli człowiek ma większą swobodę finansową i może wybierać wśród szeregu różnych marek, to nie znajdzie maszyny idealnej a na koniec i tak najlepsza okaże się ta zbyt droga. ;D  Oczywiście maszyna miała mi towarzyszyć w podróży i tu sprawa dodatkowo się komplikowała - głównie ze względu na wyżej wspomniane ograniczenie miejsca w aucie odpadały wielkie kolubryny z długim ramieniem (dziękuję ci, podła psico ;)). Koniec końców zamiast jednej kupiłam dwie maszyny (hmmm:)) a historia z nimi związana jest zbyt długa, by zamieszczać w jednym poście; tak czy siak zamiast pakować manatki głowę miałam pochłoniętą janomkami, pfaffami, berninami, etcetera i kiedy nadszedł dzień wyjazdu okazało się, że nie mam zielonego pojęcia, co z resztą bagażu, bo ciężko wyjeżdżać z planem, że "wszystko sobie uszyję na miejscu". Mąż złośliwie podpytywał "a wiesz chociaż, którą maszynę zabierasz?' Owszem, tego jednego byłam dość pewna. ;P

W końcu jednak udało się wszytko pozapinać na ostatni guzik i ruszyliśmy w drogę; wakacje były świetne, plaża tuż przed sezonem świeciła pustkani i dawała poczucie intymności, Bałtyk podarował maleńkiego bursztynka! a potem przyszła pora na przekroczenie granicy i Szwecja powitała jak zwykle ogromem spokoju i zrównoważenia (tylko czy kraj może być zrównoważony?;)).
I to był pierwszy raz, kiedy mieliśmy dziwne poczucie, że z domu (w Łodzi) wracamy do domu (w Linköping). Miłe. Tylko pies był lekko zdezorientowany...

Oto osiedle, gdzie obecnie przebywam, centrum miasta:




Moja prywatna tradycja polega na tym, że podczas każdego pobytu kupuję sobie kubek na kawę. Za każdym razem inny, ale zawsze w tym samym markecie (ICA Maxi). Potem kubek zabieram do Polski i używam do następnej wizyty w Szwecji. Poprzedni kubek pokazywałam już na blogu - wystąpił w poście "Babcia będzie dumna!' Tym razem mam taki:




Kawa smakuje dobrze. Jestem w domu.
Pozdrowienia ze Szwecji!

*Zrozumiałam rok później, w lutym, kiedy dzień trwał dwie godziny a brak słońca spowodował u mnie dosyć dużą depresję. Od tamtej pory KOCHAM światło. Bez niego nie ma życia.