środa, 12 grudnia 2012

Na święta trzeba posprzątać





Oto ściereczka do mycia naczyń. "Jag gillar dig ännu mer om du diskar!" czyli "lubię cię jeszcze bardziej, jeśli zmywasz naczynia!". Skład celuloza i bawełna. 
Motywacyjna dla niechętnych walce z garnkami. Kupiłam mężowi. :D 

Ściereczka dostępna w szwedzkiej sieci sklepów Lagerhaus. Mają też sklep internetowy dostępny pod adresem www.lagerhaus.se. Raczej nie wysyłają do Polski, ale zawsze można popatrzeć. 

 P.S. Małżonek przeczytał mój komentarz pod ostatnim wpisem - że za miesiąc być może będę chciała szyć nowe zasłony. Żebyście widzieli jego minę. :D Ponoć mam za dużo tkanin w domu. Nie może być!


wtorek, 11 grudnia 2012

Co nowego u Tfurczego



Takie tam pogaduszki do poduszki.*

1.
W poprzednim poście chichotałam nad pomysłem własnych metek, tymczasem już od kilku miesięcy (od kwietnia?) noszę w torbie prawdziwe, papierowe wizytówki bloga. :D

Ponieważ regularnie zbieram od najbliższych cięgi za niepokazywanie swojej tfurczości, więc co mi tam - pokazuję: 




Często zdarza mi się tak, że planuję wykonać jakąś rzecz i nawet ją robię... i NAWET w pewnym momencie uznaję, w przypływie ciepłych uczuć do siebie, że nieźle mi wyszło... Ale zanim dochodzi do sesji zdjęciowej mija trochę czasu i nagle okazuje się, że dziełko nie jest takie świetne. Że zmieniłabym kilka szczegółów a czasem i trzy czwarte. W końcu dochodzę do wniosku, że wyprodukowałam crapa nienadającego się do publikacji. ;) 
Ale przynajmniej mam uczucie, że nie stoję w miejscu. Tkwię w wiecznym, niekończącym się procesie. Ruch zmiana i ciągła nauka, ciągłe eksperymentowanie. Te wizytówki rozdam, a potem zrobię nowe. Lepsze! 


2.
Z Allegro przyszła haftowana bawełna z wiskozą: 




Będzie z niej spódnica z fartuchem. I może z kieszeniami. Cały czas chodzą mi po głowie ludowe klimaty, ale nie chcę kopiować tradycyjnych strojów, to ma być dość luźna interpretacja. 

I chyba moje zabawy z tradycją wiejskich tekstyliów się podobają, bo ludzie chcą też oglądać moje haftowane poduszki.. Już dawno na Facebooku obiecywałam kolejne w stylu takim jak poduszka z tego posta. Mam je na półce, od dawna są gotowe. I jeszcze ich nie znielubiłam, więc będą na blogu na pewno. ;)


3.
W poprzednim poście wspominałam, że podoba mi się ikeowska tkanina Malin Sten? Sprawiłam sobie na Mikołajki 6 metrów i w dwa wieczory uszyłam zasłony. Najdalej jutro powinny zawisnąć w salonie a potem... rozpocznie się bitwa o dobre zdjęcie w zimowym świetle. A nuż wyjdzie słońce? 
Czego i sobie i czytelnikom życzę. :)


Dobranoc, pchły na noc! **


* wierszokletka też poetka ;)
** post sponsorowany przez Rym Częstochowski  spółka z o.o.!

poniedziałek, 26 listopada 2012

W łóżku



... z (tkaniną) Malin Åkerblom. ;)




Zdążyłam kupić kawałek Gullan Frukt, zanim ją wycofali ze sklepów. Ponieważ wzór jednak lepiej wygląda na dużych powierzchniach, więc przeznaczenie na pościel wydało mi się dosyć oczywiste.

Dwie poszewki z małym mankietem, bez guzików czy suwaków. Arbuzy, banany i morskie zwierzaki mogą swobodnie lewitować na płaszczyźnie białego tła.




Staram się zawsze zostawić pasek z nazwiskiem autora tkaniny - ku pamięci. Nie jest widoczny z wierzchu. Swoją drogą, skoro już mowa o podpisach - od jakiegoś czasu jestem usilnie namawiana do stworzenia własnej metki. Opieram się, bo metkomania mnie troszkę śmieszy. ;) Z drugiej strony zawsze się podpisywałam na grafikach. Może zatem będę haftować na podszewce lub zapasie szwu AIRE? AIRE FRESCO? 






Jakiś czas temu pojawiły się w IKEA nowe tkaniny od Malin - Evalotta i Evalena. Jeszcze ich nie mam. ;P W jesiennej kolekcji mam innych faworytów - Malin Sten i Malin Cirkel autorstwa duńskiego duetu, Barbary Bendix Becker i Mette Bache. Słodkie lata sześćdziesiąte znów są w modzie, nie tylko ubraniowej. :)


poniedziałek, 3 września 2012

Sukienka na rower



Czasem śmieję się z siebie, że mam okresy, w których dominuje jeden kolor, zupełnie jak Picasso. ;) Miałam już czas niebieskości (a jakże!), zieleni, fioletów oraz oczywiście, jak większość nastolatek, czerni. A teraz najwyraźniej przyszedł czas na czerwień. :) I na kolejny szyty własnoręcznie (własnomaszynowo) ciuch.




W Szwecji rowery są bardzo popularnym środkiem lokomocji. Jest to najprostszy, najtańszy i jednocześnie najzdrowszy sposób na przemieszczanie się w mieście. Infrastruktura również temu sprzyja - wszędzie są wygodne ścieżki rowerowe i specjalne rowerowe parkingi. Często też, między innymi w ścisłym centrum, rowery mają pierwszeństwo przed samochodami. Niejednokrotnie byłam świadkiem, jak Szwed lub Szwedka pedałują środkiem ulicy a auta posłusznie wloką się z tyłu. I żaden z nich nawet nie zatrąbi!

W co się ubrać, kiedy chce się pojechać rowerem na kawę do centrum? Najprościej wskoczyć w spodnie lub legginsy - tak zazwyczaj noszą się Szwedki. Ale ile można latać w portkach. :) Wymyśliłam zatem sukienkę na rower. Z czerwonej dzianiny przywiezionej z Polski.

Sukienka miała być prosta, wygodna, nie krępująca ruchów, nie za szeroka, ale też nie za wąska - taka, żeby nie powodowała poczucia dyskomfortu przy wsiadaniu na rower lub przy mocniejszych podmuchach wiatru. I koniecznie musiała mieć kieszenie. Kieszenie to cudowny wynalazek ludzkości. :) 
I taka dokładnie jest!




Przy konstrukcji posiłkowałam się wykrojem topu 131 z Burdy 6/2012, ale tak naprawdę tylko ramiączka pozostały niezmienione. Cała reszta, zaszewki gorsowe, talia i cały dół są efektem mojej własnej inwencji. Chodziło głównie o to, żeby sukienka nie przybrała kształtu worka, tylko spływała w dół lekko zaznaczając figurę.
Szyłam oczywiście na maszynie - jak wiadomo, oddałam owerloka do sklepu i muszę powiedzieć, że podczas tworzenia tej sukienki (przypominam, że jest z dzianiny) ani razu za nim nie zatęskniłam. Moja nowa maszyna ma naprawdę dobre (czytaj funkcjonalne) ściegi owerlokowe i rewelacyjnie wyważone pokrętło docisku stopki - nie potrzeba wiele wysiłku, żeby otrzymać równy, mocno elastyczny i jednocześnie estetyczny szew. Za to nici ze szpulki znikają w mgnieniu oka! ;) A ponieważ nici kupowałam tutaj - wyszło na to, że stały się najdroższym elementem projektu: koszt tkaniny w przybliżeniu to 3-4zł, koszt nici prawie 30zł. Tak, naprawdę czas przestać narzekać na polskie ceny...
 


Górny brzeg sukienki nie może się rozciagać (w równej mierze co ramiączka "trzyma" konstrukcję), zatem podszyty jest paskiem bawelnianego płótna.

Sukienka zaliczyła już swoją pierwszą jazdę rowerem, ale sesja zdjęciowa powstała w miejscu, do którego musiałam dojechać autem - w pięknym miasteczku Söderköping. W centrach wielu szwedzkich prowincjonalnych miast są takie cukierkowe domy:





Jak się okazuje, sukienka pasuje równiez na wycieczki bliższe i dalsze a także na spacery z psem! I na dodatek wzbudza zainteresowanie, wciąż łapię na sobie czyjś wzrok. Cóż, skoro to wzrok przystojnego blondyna, to nie ma się czym martwić. Prawda? ;)




poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Srebrna konstrukcja





Odgrażałam się, że stworzę własną konstrukcję odzieżową i wcale nie były to słowa rzucone na wiatr.:)

Umiejętność kreowania to jedna z najfajniejszych ludzkich cech, tworzenie jest wspaniałym ćwiczeniem umysłu - ale uważam też, że w wielu przypadkach fakt, iż coś zostało stworzone ręcznie, nie ma zupełnie znaczenia ani nie dodaje przedmiotom wartości wybiegających poza nasze subiektywne uczucia. Z drugiej strony duma z wydziergania szalika potrafi dać niesamowitą motywację i ów szalik staje się automatycznie bardzo cenny - jest dowodem kreatywności, cierpliwości, treningiem zmysłu estetycznego. Bo rękodzieło nie musi być od razu sztuką przez duże S, żeby być ważne. Nawet bardzo ważne! Często na pierwszy rzut oka wagę rękodzieła ciężko dostrzec, jednak praca w nie włożona jest bezapelacyjnie wartością samą w sobie.

Po co robić coś ręcznie?
  • po to, by kultywować tradycję -  szyć jak babcia, prababcia (jak mój tato!);
  • po to, by zaoszczędzić - na przykład dziergając zupełnie nowy dywan z niepotrzebnych resztek;
  • po to, by się usamodzielnić - uniezależnić od asortymentu sklepów, bo sklepy nie zawsze oferują to, czego potrzebujemy a bywały kiedyś czasy, że sklepy NIC nie oferowały (pokoleniu kapitalizmu pewnie ciężko uwierzyć, że kiełbasa u rzeźnika nie była towarem pospolitym);
  • po to, żeby stworzyć coś, co będzie idealnie odzwierciedlać nasze osobiste preferencje pod względem estetycznym i funkcjonalnym;
  • po to, by żyć w zgodzie z sumieniem - wybierając na przykład w trosce o środowisko ekologiczną bawełnę lub recyklingując stare ciuchy;
  • po to, by się dobrze bawić. :)

Na moim prywatnym podwórku często wybieram gotowe rozwiązania.
Nie ma sensu wyważać otwartych drzwi i siadać do szycia dżinsów, kiedy dżinsy ze sklepu leżą bardzo dobrze i nie kosztują wiele w stosunku do jakości wykonania.
Wolę też kupić poduszkę ręcznie haftowaną, bo sama nie wyhaftuję podobnej i nie mam zamiaru się uczyć haftu. Ja jestem w stanie haftować jedynie na maszynie. ;)

Ale są rzeczy, które muszę i CHCĘ zrobić własnoręcznie. Do nich należy konstrukcja bluzki. :)
Po latach włóczęgostwa po rozlicznych sklepach odzieżowych, po ubiegłorocznych bojach z szablonem sukienki z Burdy, uznałam, że taniej i przyjemniej będzie przysiąść do podręczników i rozrysować formę od zera, dokładnie pod własne wymiary.




Korzystałam z dwóch podręczników: "Szycie moim hobby" Barbary Ignatowskiej oraz "Kulisy kroju i szycia. Bluzki, spódnice" Zofii Hanus. Zaczęłam od Ignatowskiej, bo książka jest napisana w bardziej przystępny sposób i metoda rysowania konstrukcji jest również łatwa do zrozumienia. Jednak kiedy tylko wyrysowałam przód, wiedziałam, że to nie zadziała. Dlaczego? A dlatego, że Ignatowska poszczególne odcinki każe obliczać jako części procentowe naszych wymiarów. Nie każe zmierzyć na sobie szerokości tyłu, tylko podaje, że tył to "ileś tam" procent obwodu gorsu (piszę z pamięci, bo nie mam książki przy sobie). To błąd! Szerokość pleców nie zawsze (najczęściej nie) jest proporcjonalna w stosunku do obwodu. Każda kobieta z większym biustem jest, mówiąc brzydko, odchyleniem od teorii. Ja też. Konstrukcja oparta na z góry ustalonych proporcjach poskutkuje równie niedopasowanym ciuchem jak ten ze sklepu. Lub szeregiem poprawek, tylko wtedy po co rysować konstrukcję? Lepiej poprawiać wykrój z Burdy/Diany, przynajmniej odpadnie część roboty z rysowaniem siatki konstrukcyjnej.
Dlatego zwróciłam się ku książce Hanus. To zupełnie inna bajka - tu bierze się pod uwagę znacznie więcej wymiarów zdjętych z siebie - choćby szerokość pleców, szerokość przodu (nad biustem). Na papierze konstrukcja stworzona ściśle według podręcznika wyglądała wiarygodnie na tyle, że zdecydowałam się uszyć muslin.

To działa! Naprawdę widać, że muslin szyty "pod siebie" oddaje kształt figury, nie pogrubia, nie zaburza proporcji, po prostu ładnie leży.

Oczywiście nie uniknęłam błędów. Głębokość zaszewki gorsowej znów miała być obliczana procentowo - wedle Hanus ma wynosić 1/6 połowy obwodu gorsu. Okazało się, że u mnie właściwy ułamek to prawie 1/4, ale doszłam do tego po pierwszej przymiarce i wyrysowaniu zaszewki od nowa swoją własną metodą. Dopiero potem zmierzyłam głębokość zaszewki i wyliczyłam właściwy procent. Zdaję sobie sprawę, że ciężko to sobie wyobrazić, ale warto choć zapamiętać, że ta część konstrukcji wymaga większej uwagi. W każdym razie - mogę doradzić, żeby mniej patrzeć na wyliczoną głębokość zaszewki a bardziej skupić się na istotnej informacji podanej przy okazji przez autorkę - że ramiona zaszewki mają mieć równą długość. Wiążace się z tym ewentualne korekty linii ramion są już łatwe do zrobienia podczas przymiarki.




Na zdjęciu widać właśnie ową zaszewkę. Po poprawkach muslin leży jeszcze lepiej i mam nadzieję, że już niedługo konstrukcja będzie gotowa do wykorzystania w "prawdziwych" ubraniach. 

Warto się męczyć? Oj tak!


wtorek, 31 lipca 2012

Pieskie spanie



Moja psica Jimbo delektuje się Szwecją tak intensywnie, jak tylko potrafi swoim prawie dwunastoletnim sercem. Pierwsze dwa tygodnie były ciężkie - całkiem obce zapachy, obce mieszkanie, obcy ludzie, konieczność częstszego chodzenia na smyczy sprawiły, że kudłata była całkowicie zbita z tropu i niepewna siebie. Jednakże powoli oswoiła się z otoczeniem i dziś znów zachowuje się jak władca całej dzielni. Raz pozwoliła sobie nawet pogonić zająca! (Swoją drogą, zając chyba nawet nie zauważył, że jest ścigany, nie ta prędkość.)

Żeby czuła się jeszcze lepiej, postanowiłam uszyć jej nowe, eleganckie posłanie. Prostą, pikowaną matę w kolorze czarnym, wygodną do przenoszenia, pasującą i do auta, i na trawę. Łatwą do prania i podkreślającą mroczny charakter użytkowniczki... ;)




Projekt prosty, jak wszystkie moje wytwory: wierzch to gruba bawełna, środek składa się z sześciu warstw cienkiego polaru. Ciekawa byłam, jak sprawdzi się w takim "heavy-duty" szyciu maszyna elektroniczna, bo w internecie (raczej na polskich stronach niż zagranicznych) wciąż pokutuje przekonanie, że do ciężkich zadań elektroniki się nie nadają. Cóż, pikowanie zajęło mi 5 minut i nie wygląda, żeby maszyny zgubiła choć jeden ścieg; jedyne, na co mogę narzekać, to brak stopki z górnym transportem.. Choć najlepszy byłby pewnie i tak jakiś pfaff z IDT* ;)

Oto mata w całej krasie. Wykończenie nie jest hiper dokładne, ale Jimbo nie ma zastrzeżeń.




 Wzięłam dziś matę na nasz zwykły, codzienny spacer z nadzieją, że w dobrych warunkach oświetleniowych uda się zrobić kilka zdjęć dla publiczności. ;) Niestety - o ile w domu Jimbo leży na nowym posłaniu kiedy tylko się da (dziś rano nie próbowała nawet przemocą wedrzeć się do łóżka, kiedy Pan wyszedł do pracy i zostawił swoją połowę pustą i ogrzaną, po południu z kolei zignorowała miejsce pod biurkiem i w końcu miałam miejsce na nogi), tak na zewnątrz preferuje sjestę na świeżej trawie - siedziałam na ławce dłuższy czas i myślałam, że głupio fotografować psie wyrko bez psa, psa, który na domiar złego uważa, że dźwięk aparatu to sygnał przywołania i przyzwolenia na wylizanie obiektywu.

Myślę, że mogłabym wynajmować Jimbo na treningi papparazzich - końcowy egzamin polegałby na zrobieniu jej nieporuszonego zdjęcia!

 Z pewnymi trudnościami udało się pstryknąć fotkę:




A potem opuściłyśmy ławkę i poszłyśmy na łono natury; tam psica pozbyła się smyczy, pogoniła kilka owadów, obwąchała krzaczki i w końcu, uszczęśliwiona,  na ułamek sekundy rzuciła się na matę:




Zdjęcie się udało :) 


* Jedna z dwóch maszyn, które kupiłam przed wyjazdem, to właśnie pfaff z IDT.** Jednakowoż jest to akurat ta maszyna, która została w Polsce, bo jechał z nami pies i nie było miejsca na nic więcej niż wymagana konieczność.
** IDT - Integrated Dual Transportation system - wbudowany górny transport w maszynie do szycia, patent Pfaffa.

sobota, 28 lipca 2012

Nowoczesne haftowanie




Mam słabość do haftów. Mam też słabość do ludowych tekstyliów. :) Chusta ręcznie haftowana w czerwone róże jest moim marzeniem, odkąd kilka lat temu zobaczyłam to cudo na Kiermaszu Sztuki Ludowej i Rękodzieła w Łódzkim Domu Kultury. Ostatnio jednak prawdziwe rękodzieło zastępują maszyny haftujące; na ostatniej imprezie w ŁDK razem z siostrą nie znalazłyśmy ani jednego, ręcznie wykonanego haftu! Rozczarowana, nic nie kupiłam, bo doszłam do wniosku, że na maszynie mogę haftować sama. Bo czemu nie?


Tuż przed wyjazdem do Szwecji sprawiłam sobie maszynę z dużym wyborem ściegów dekoracyjnych i oto pierwsze efekty: poszewka na poduszkę - trochę retro, trochę ludowa, ciut babcina, ale za to uszyta w całkowicie nowoczesny sposób przy pomocy najnowszej technologii. ;)



Użyłam bawełnianej surówki i nici w trzech grupach kolorystycznych:
  • różowej - do surówki pasują sprane odcienie różu, poza tm róż sprawia wrażenie przytulności, pościel od razu wydaje się bardziej miękka ;)
  • turkusowej - bo turkusy z różem wypadają słodko i kiczowato - kicz jest swojski a kontrolowany święci ostatnio triumfy we wnętrzarstwie (różowa lodówka i turkusowa zmywarka w białej kuchni - to jest to!)
  • czarnej - bo kolorystyczne szaleństwo potrzebuje "poważnego" akcentu :)
Nici pochodzą od różnych producentów - Mettler, Gütermann, Ariadna, Amman, szwedzki Falk - trochę różnią się między sobą, ale to nie ma znaczenia, to nawet wygląda ciekawiej. Jednakowoż pod względem technicznym najładniejszy haft dały nici Gütermann. Można obejrzeć na zdjęciach - to te czarne. Lubię ich gładkość i delikatny połysk, nie tylko w szyciu zdobniczym są niezawodne, w zwykłym też.

W poszewkę wszyłam kryty zamek - lubię niewidoczne zapięcia, na takie ozdobne jeszcze przyjdzie kiedyś czas.





Sam motyw jest prosty, nawet dość surowy - i zastanawia mnie, czy byłby taki sam, gdybym pracowała w Polsce? Chyba nie. Nie wiem czemu, ale poszewka wydaje mi się bardzo szwedzka, jest biała, ekologiczna (surowa bawełna!), ma hafty w topowych kolorach (turkus i róż opanowały tutejsze hipermarkety, nawet grille są w tych barwach) i do tego oszczędna w wyrazie. A może po prostu wyraża to, czym Szwecja jest DLA MNIE. Swobodną fantazją o tradycji, ekologii, prosto spod igły nowoczesnej maszyny do szycia. Szwedzi umieją łączyć nowoczesne i staromodne.

Zabrałam poszewkę do skansenu na sesję. Ładnie skomponowała się ze starym szyldem reklamującym czekoladę.




A tak przy okazji - oto szyld reklamujący proszek do prania o wdzięcznej nazwie "Skrzat" :





Praca nad poszewką na tyle mi się spodobała, że już powstają kolejne jej wersje. Chyba ściegi ozdobne nie znudzą mi się zbyt szybko! Oczywiście moja maszyna narzuca ograniczenia, maksymalna szerokość szlaczków to jedynie 7mm, liczba wzorów też nie jest fenomenalna, ale na początek może być. A co dalej? Zobaczymy, plany dopiero się krystalizują :)


wtorek, 10 lipca 2012

Hälsningar från Sverige



Pamiętam pierwszą podróż za Bałtyk. Zjechałam z mężem z promu w świetle dogasającego, kwietniowego dnia i ruszyliśmy w głąb Szwecji nie do końca pewni, co nas czeka. Czy nam się tutaj spodoba? Skandynawia nigdy nie zaprzątała moich myśli, marzyłam raczej o podróżach w zupełnie innym kierunku, do Hiszpanii, USA, Kanady, Meksyku... Nie wiedziałam nic o naszych zamorskich sąsiadach, kiedy nagle zapadła decyzja o wyjeździe. Owszem, czytałam w dzieciństwie Astrid Lindgren i "Dzieci z Bullerbyn", oglądałam "Emila ze Smålandii", bawiłam się świetnie, ale ta prawdziwa Szwecja, rzeczywista nie literacka, wydawała się bardzo obca.

Pierwsze zauroczenie dopadło mnie po godzinie pobytu, w drodze do Linköping, tajemniczego (wtedy) miasta położonego 200km na południowy zachód od Sztokholmu. Zapadł zmrok i nagle w oknach mijanych domów zapaliły się lampki. Mnóstwo lampek! Oto Szwedzi, zgodnie z legendą, zapalili światła dla zagubionych wędrowców. Fantastyczny  (i całkiem zrozumiały) zwyczaj w kraju, który przez większą część roku cierpi na niedostatek słońca a nawet normalnego światła dziennego. I jaki miły dla podróżnika (nawet jeśli ma mapę i nie grozi mu atak dzikich zwierząt;)).
Podczas tych pierwszych, dziewiczych chwil na szwedzkiej ziemi, nie rozumiałam jeszcze czym jest światło dla Szweda*, ale zachwycona zapamiętałam tę niespodziewaną iluminację i skopiowałam we wszystkich kolejnych mieszkaniach, w jakich przyszło mi żyć. I szwedzkich i polskich.

Potem było jeszcze wiele podróży, wiele zaskoczeń. 

Tyle wspomnień, bo tymczasem znów opuściłam Polskę i w tej chwili stukam w klawisze w moim Linköping.
Tym razem wypadłam nieco z rutyny planowania i pakowania manatków, bo zaszło kilka zmian: po raz pierwszy w podróż wybierałam się z Jimbo i ją również musiałam spakować. Ta gwiazda nie rusza się bez własnych misek i własnego ręcznika! A na dodatek wymaga wygodnego miejsca w samochodzie, co automatycznie ogranicza miejsce na mój bagaż. ;O
Po drugie, wymyśliliśmy z małżonkiem, że tuż przed podróżą do Szwecji spędzimy tydzień urlopu na polskich plażach i ruszymy na prom bez zawracania do Łodzi, co wiązało się z podwójnym pakowaniem - potrzebny był dodatkowy, mały bagaż na wakacje. Wybór ciuchów okazał się średni, bo oczywiście było chłodniej niż oczekiwaliśmy, ale niektórzy nieźle wypoczęli:





Moja psica pogodzona z myślą, że morze musi być mokre a piasek włazić w ślepia.


 Po trzecie i chyba najważniejsze: dwa miesiące temu uparłam się, że muszę mieć nową maszynę do szycia, bo stara ma za mało bajerów, zatem przez szereg tygodni  95% zasobów umysłowych zajmowało mi wybieranie odpowiedniego modelu; okazało się, że nic nie jest proste i nawet jeśli człowiek ma większą swobodę finansową i może wybierać wśród szeregu różnych marek, to nie znajdzie maszyny idealnej a na koniec i tak najlepsza okaże się ta zbyt droga. ;D  Oczywiście maszyna miała mi towarzyszyć w podróży i tu sprawa dodatkowo się komplikowała - głównie ze względu na wyżej wspomniane ograniczenie miejsca w aucie odpadały wielkie kolubryny z długim ramieniem (dziękuję ci, podła psico ;)). Koniec końców zamiast jednej kupiłam dwie maszyny (hmmm:)) a historia z nimi związana jest zbyt długa, by zamieszczać w jednym poście; tak czy siak zamiast pakować manatki głowę miałam pochłoniętą janomkami, pfaffami, berninami, etcetera i kiedy nadszedł dzień wyjazdu okazało się, że nie mam zielonego pojęcia, co z resztą bagażu, bo ciężko wyjeżdżać z planem, że "wszystko sobie uszyję na miejscu". Mąż złośliwie podpytywał "a wiesz chociaż, którą maszynę zabierasz?' Owszem, tego jednego byłam dość pewna. ;P

W końcu jednak udało się wszytko pozapinać na ostatni guzik i ruszyliśmy w drogę; wakacje były świetne, plaża tuż przed sezonem świeciła pustkani i dawała poczucie intymności, Bałtyk podarował maleńkiego bursztynka! a potem przyszła pora na przekroczenie granicy i Szwecja powitała jak zwykle ogromem spokoju i zrównoważenia (tylko czy kraj może być zrównoważony?;)).
I to był pierwszy raz, kiedy mieliśmy dziwne poczucie, że z domu (w Łodzi) wracamy do domu (w Linköping). Miłe. Tylko pies był lekko zdezorientowany...

Oto osiedle, gdzie obecnie przebywam, centrum miasta:




Moja prywatna tradycja polega na tym, że podczas każdego pobytu kupuję sobie kubek na kawę. Za każdym razem inny, ale zawsze w tym samym markecie (ICA Maxi). Potem kubek zabieram do Polski i używam do następnej wizyty w Szwecji. Poprzedni kubek pokazywałam już na blogu - wystąpił w poście "Babcia będzie dumna!' Tym razem mam taki:




Kawa smakuje dobrze. Jestem w domu.
Pozdrowienia ze Szwecji!

*Zrozumiałam rok później, w lutym, kiedy dzień trwał dwie godziny a brak słońca spowodował u mnie dosyć dużą depresję. Od tamtej pory KOCHAM światło. Bez niego nie ma życia.


czwartek, 14 czerwca 2012

Przypadki na polu szyciowym



Kiedy człowiek pozbędzie się owerloka, niezależnie czy w dobrym czy też złym stanie, teoretycznie skupia się na szyciu tkanin a dzianiny odkłada na półkę. Teoretycznie. W moim przypadku, gdy tylko oddałam silvercresta, natychmiast wymarzyłam sobie nową bluzkę z dzianiny, bluzkę, bez której oczywiście moje życie straciłoby sens, choć dopóki owerlok stał w domu; brak owej bluzki zupełnie kolorytowi życia nie zagrażał. ;)

Wyhaczyłam w łódzkiej hurtowni dzianinę bawełnianą z dodatkiem lycry, zaś wykrój już od dawna miałam upatrzony - model 112 z Burdy 4/2009. Specjalnie dla niego polowałam na ten numer, bo lubię raglanowe rękawy, są w szyciu zupełnie niekłopotliwe. No i wyszło jak wyszło:

 

 Dzianina okazała się wrednym i wymagającym tworem, trochę czasu zabrało ustawienie maszyny, dobranie igły i nici - ale co to dla Aire, która na przekór wszystkiemu postanowiła wykazać się 100-procentową skutecznością w dążeniu do celu. ;P Bluzka powstała, ale cudem nie jest - trzeba będzie poprawić plisę przy dekolcie, gdy tylko odnowię zapasy cierpliwości. Zazwyczaj nieudane dzieła rzucam do śmieci, ale wyglądam w niej nieźle, poza tym cierpliwość to cnota boska i trzeba w końcu ją wyćwiczyć. Choć minimalnie. A na koniec przegląd szafy wykazał, że nie dysponuję odpowiednią spódnicą do kompletu. Spódnica ma być w stylu angielskim, ma być ciemna i trochę pensjonarska. Dodatkowo przewiduję apaszkę na szyję - apaszkę szczęśliwie mam. ;P Wykrój na spódnicę może się znajdzie, a co do tkaniny... Zaatakowałam ostatnio kilka miejsc online oferujących tkaniny i oto łupy. Większość to bawełna - popelina, gabardyna.
 




 


 Najlepsze w zamawianiu tkanin w internecie jest możliwość zaoszczędzenia nawet kilkunastu złotych na metrze ładnej popeliny. Choć to złudna oszczędność, bo wtedy zamawia się zamiast jednego metra - 3 metry i nagle wszystkie zdobyczne batysty i wełenki przestają mieścić się w szafie. 

Najgorsze jest to, że spotkanie oko w oko z nową zdobyczą potrafi rozwiać wszelkie plany z nią związane. Dlaczego? Bo tkanina "nie mówi" tego, czego się spodziewałam. Choć jest dobrej jakości i jest dokładnie taka, jaką chciałam mieć - jeśli chodzi o kolory i grubość/sposób układania. I tym sposobem miewam nowe 14 metrów tkanin, z którymi nie chce mi się randkować przy maszynie. ;D 

 I oczywiście żadna z nich nie nadaje się na nową spódnicę angielsko-pensjonarską! No, a wiecie, sens życia bez tej kiecki będzie pozbawiony barw itd. itp... Bez kolejnych zakupów nie da rady... :D 

P.S. oczywiście ja te tkaniny w końcu zużyję - tylko musi przyjść natchnienie ;)


piątek, 1 czerwca 2012

Bye bye Silvercrest



Dziś zakończyła się moja randka z owerlokiem Silvercrest. Pożegnaliśmy się dość chłodno, ta miłość nie miała szans przetrwać. ;)

To był trudny związek.
Szyłam na nim naprawdę sporadycznie i absolutnie nie forsowałam. Jednak wciąż zawodził. Nieustanny problem z naprężeniem nici powodował opóźnienia w zaplanowanej pracy i koniec końców sprawiał, że szybko wyciągałam zwykłą maszynę do szycia i choć nie dysponuję w niej prawdziwym ściegiem owerlokowym, to jednak zawsze mogę liczyć na jej niezawodność a także cichą, gładką pracę.

Igły dołączone do zestawu połamały się w tempie ekspresowym - z litości pominę ich markę;) Dawno nie widziałam igieł z tak kruchej stali. (Tak poza tym ostatnią igłę złamałam z 15 lat temu, ja naprawdę szyję delikatnie i z uwagą, by nie zniszczyć maszyny)
Zamontowałam igły Schmetz, było znacznie lepiej, ale w pewnym momencie lewa igła przestała łapać ścieg. Dlaczego? Ani ja, ani mój mąż nie rozwiązaliśmy tej zagadki, choć czytaliśmy pilnie instrukcję i tysiąckrotnie nawlekaliśmy od nowa wszystkie nici.

Pewnego dnia okazało się, że nie działają ściegi rolujące. ŻADEN. Dlaczego? Nie wiadomo. Możliwe, że jakiś mechanizm się przestawił - ale jakim cudem? Od złamania igły?

W końcu naprężenie zółtej nici (czyli dolnego chwytacza) po raz kolejny przestało reagować. To było dziś i doszłam do wniosku, że dość tego dobrego - niech się martwi tym wszystkim producent, bo niedługo zabraknie podziałki na pokrętle a ścieg nadal będzie nierówny.

Spakowałam ustrojstwo, wzięłam teścia i pojechałam do Lidla. A tam - o nic nie pytali, po prostu oddali pieniądze.  Nie przyszło mi na myśl, żeby domagać się najpierw naprawy.

  Cóż - w recenzji owerloka swego czasu pisałam, że być może warto go kupić pomimo pewnych wad. Hmmm - ponoć po naprawie może działać bezawaryjnie. Pani w Lidlu jednakowoż wspomniała, że naprawa może trwać pół roku. Czy gra warta świeczki? Pozostaje powtórzyć za recenzją - czasem koszt niemarketowego owerloka (jak chociażby Merrylocka) jest nie do przejścia, więc jedyne, co mogę doradzić, to po zakupie silvercresta uzbroić się w cierpliwość i pozytywne myślenie, bo jest ogromna szansa, że pójdzie prędzej czy później do serwisu.

A moja prywatna refleksja jest taka - nigdy więcej budżetowych maszyn. Szkoda mojego czasu. Nie czuję złości, bo odzyskałam pieniądze - jednak trochę żal, że w tym przypadku termin "tanie maszyny też są dobre" okazał się troszkę naciągany. Tanie maszyny bywają również (niestety) bardzo złe.




czwartek, 17 maja 2012

Mały sukces pozaszyciowy :)



Kiedy nie szyję/dziergam/pisze o nitkach, bywam przedsiębiorcą (moja firma związana jest z branżą włókienniczą) a czasem bywam również grafikiem.

Jakiś czas temu zlecono mi projekt okładki książki - i oto jest. Moja pierwsza okładka w życiu! :)




Opis książki można przeczytać na stronie wydawnictwa. Skądinąd wiem, że to jest naprawdę rzetelnie napisana, bogata pozycja, tym bardziej cieszy mnie, że miałam udział w projektowaniu szaty graficznej. Jedynie zdjęcia nie są mojego autorstwa. 

Robiłam już małe projekty graficzne na zamówienie, ale okładka książki to debiut, zatem proszę o łagodną krytykę ;)


poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Co się robi w Łodzi



Dostałam informację o nowej inicjatywie na mapie kulturalnej miasta.
"Robi się w Łodzi" to cykliczne kiermasze organizowane w każdą ostatnia sobotę miesiąca. Co można na nich zobaczyć? Przede wszystkim nasze łódzkie rękodzieło wszelkiego rodzaju - tekstylia, biżuterię i akcesoria; rzeczy, na które zazwyczaj ciężko trafić w zwykłym sklepie i które najczęściej podziwiamy w internecie. Od marca możemy już zapoznawać się z nimi na żywo przy okazji spaceru na Piotrkowskiej - impreza odbywa się pod numerem 138/140.
Cóż, nie mogłam się oprzeć pokusie, wzięłam aparat i poszłam na kwietniową edycję.




Termin 28 kwietnia okazał się nie najszczęśliwszy dla wystawców - miasto wyraźnie wyludniło się z okazji długiego weekendu i oglądających było stosunkowo niewielu. Lokalizacja w głębi podwórka,  z dala od głównego traktu, również dawała małe szanse na choćby ściągnięcie przypadkowych przechodniów. Ale mimo tego ludzie przychodzili, najwidoczniej są nam potrzebne podobne imprezy.





Ale "robi sie w Łodzi" nie tylko typowe rękodzieło. Kiermasz ma na celu promowanie łódzkich inicjatyw wszelkiego rodzaju - wśród stoisk wypatrzyłam Wydawnictwo Księży Młyn specjalizujące się w tematyce łódzkiej; było studio fotograficzne Karuzela z konkursem, w którym można było wygrać sesję fotograficzną; była też oferta wegańskiego jedzenia. :) 

I było też Skandalic!
Czemu o niej wspominam? Bo stylistycznie wyróżniała się na tle wszechobecnego etno- i folkdesignu - jako jedyna prezentowała koszulki, które zaliczyłabym do street fashion.
Marka nowa i bardzo, bardzo łódzka - jak mówią sami właściciele, Michał Ciechanowski i Piotr Pazdej, projektowanie szycie i drukowanie odbywa się w Łodzi, również i dzianina pochodzi od polskiego producenta - czyż nie jest łakomym kąskiem dla przeciwników globalizacji, fanów rodzimego przemysłu, jak również lokalnych patriotów? Tym bardziej że widać na pierwszy rzut oka, że koszulki prezentują pierwszorzędną jakość - wykurczane już podczas farbowania (nie ma szans, że po praniu zmienią rozmiar), szyte nićmi typu hard, z wypukłym nadrukiem, wizulanie nie budzą zastrzeżeń.
A do tego sieją ferment prowokacyjnymi hasłami...




Are you ready to rock with disco mama? ;)






Jeśli wstydzisz się powiedzieć głośno, co myślisz, może rozważ zakup koszulki z odpowiednim hasłem. ;)



Skądinąd wiem, że koszulki to tylko początek Skandalic! zamierza skandalizować z innymi akcesoriami. Trzymam kciuki.


Czy warto przyjść na kiermasz w przyszłym miesiącu? No pewnie, czemu nie? A czy będzie kolejna relacja? Jeśli tylko znów odkryję coś nowego... ;)


Nie mogłam się oprzeć, by wrzucić na koniec fotki Piotrkowskiej naszej ukochanej. ;) Ogródki już rozkwitły na całej długości deptaka, najwyższy czas zacząć je odwiedzać!





Autorka bloga wykończona upałem popija mrożoną, miętową herbatę w ogródku Monaco Cafe.





Linki:
  • Blog poświęcony "Robi się w Łodzi' - znajdziecie tam wszystkich wystawców i kontakt do nich.
  • Facebookowy fanpage marki Skandalic! - można zajrzeć i z bliska poczytać napisy na koszulkach (nie biorę odpowiedzialności, jeśli ktoś się zniesmaczy lub obrazi, taka jest misja marki!)


piątek, 13 kwietnia 2012

Nazywam się czerwień*





W ramach utylizowania, jakby nie było, ogromnej ilości czerwonego płótna, powstały jeszcze szwedy. Model 118 z Burdy 4/2009 skopiowany kropka w kropkę - pominęłam jedynie szlufki, bo i tak nie noszę pasków.
Szycie szło źle i generalnie nie jestem zachwycona swoją robotą, za wykończenie daję sobie klasyczną tróję na szynach. :)
Za to zdjęcia wyszły hmmm, fikuśne. ;O W roli drugoplanowej nowa zdobycz mojej siostry - ręcznie haftowana poduszka, która od razu wzbudziła moją zazdrość. I złość, bo TO JA planowałam kupić taką poszewkę! Nie pierwszy raz mamy podobne pomysły a w rodzeństwie, jak wiadomo, kwestia copyrights może wywołać niezłą burzę. Na pocieszenie podusia siostry upiększy mi teraz post, o!









W sesji jak zwykle uczestniczyła Jimbo, ta psica mogłaby być celebrytką - cierpi, gdy nie jest w centrum uwagi. ;) Zatem na koniec wspólna fota:







*Tytuł postu jest właściwie tytułem książki Orhana Pamuka. Od dwóch lat planowałam ją kupić i w końcu dziś dotarła do mnie kurierem. Zaiste, realizuję swoje zamierzenia z refleksem szachisty...