niedziela, 24 lipca 2011

Na szyciowym placu boju




Upodobanie do samodzielnego szycia z pewnością odziedziczyłam w genach i to od obojga rodziców. Mama mamy - babcia Helena - była zawodową krawcową. Niestety urodziłam się za późno, żeby ją poznać, ale mam sukienkę jej autorstwa - granatową princeskę z kołnierzykiem obszytym koronką. Z dzieciństwa pamiętam za to szyjącego hobbystycznie tatę obdarzonego naprawdę dużym talentem krawieckim. Ubrania, które szył dla mnie oraz dla mamy i siostry, były zawsze idealnie wykończone i budziły zazdrość u innych kobiet z rodziny. ;) Dziś ojciec skupia się jedynie na sporadycznych poprawkach, ale nadal tkwi we mnie obraz mężczyzny przy hałaśliwym Łuczniku 541 i sprawia, że zawód krawca nie był i nie jest dla mnie domeną ściśle kobiecą.

Odziedziczone geny chwalę sobie bardzo i chętnie kontynuuję tradycję szyciową. ;) Oto długiej przerwie wróciłam do miłej tortury czyli opracowywania muslinu, o którym wspomniałam już w poście "Make a muslin? ;)". Myślę, że nadszedł czas na podzielenie się pierwszymi wnioskami z pracy.



Na warsztat wzięłam gotowy wykrój z Burdy - model 104 z numeru 2/2011. Model prosty i na tyle uniwersalny, że jego poprawiony wykrój mógłby służyć jako baza do wielu strojów. Wydawało się, że w tym przypadku zbyt szerokie ramiona to jedyny problem, z jakim muszę się zmierzyć, jednakże zwężenie ramion zapoczątkowało serię kolejnych poprawek - trzeba było przesuwać i skrócić zaszewki (póki co tylko z przodu), wydłużyć ramiączka, modyfikować podkroje pach... i naprawdę zaczynam zastanawiać się, czy jednak zrobienie własnej konstrukcji nie byłoby rozwiązaniem najlepszym i zdecydowanie mniej czasochłonnym. :) Być może mogłam zaniechać niektórych zmian, ale gdy w krew wpisana jest skłonność do perfekcji i jednocześnie poziom autokrytyki nie pozwala przymknąć oka - wtedy nie ma innego wyjścia poza dłuższą i cięższą pracą. ;) Jednak bardzo motywuje mnie nadzieja na końcowy efekt, bo widzę, że z każdą przymiarką muslin leży coraz lepiej.

Na zdjęciach uwieczniłam pewien etap prac - zmodyfikowany przód jest wycięty, tył też już właściwie gotowy do wycinania - wcześniej miałam nadzieję (płonną), że plecy nie wymagają zmian, ale kolejna przymiarka brutalnie odsłoniła prawdę. Ciąg dalszy nastąpi. :)




Garść doświadczeń z przerabiania wykrojów dla tych, którzy jeszcze tego nie robili:
  • papier - do odrysowania wykroju z Burdy (lub innego żurnalu) przydaje się półpergamin, do modyfikacji (lub robienia własnych konstrukcji) papier pakowy lub tzw. szary; ja naklejam wycięty z półpergaminu wykrój na papier i na tej bazie rysuję poprawki - na zdjęciach widać dokładnie mój styl dokładnie ;
  • wiadomo, bez linijki i pisaków się nie obejdzie; krzywiki - cóż, okazuje się, że mam na tyle wyćwiczoną rękę, że na razie nie były mi potrzebne;
  • nożyczki do papieru (inne niż do cięcia tkaniny!) - tu nie muszę tłumaczyć;
  • klej biurowy przyda się do podklejania części;
  • warto zapisywać sobie na boku uwagi dotyczące kolejnych kroków - kiedy w trakcie przymiarki muslinu okazuje się, że tu trzeba dodać 1cm a tam 2cm, natomiast jeszcze gdzie indziej zaszewka jest za wysoko, poleganie tylko na pamięci może sprowadzić kłopoty, lista zmian pozwala kontrolować przebieg modyfikacji i w razie potrzeby je cofnąć;
  • w trakcie pracy nie trzeba być od razu superprecyzyjnym - warto dobrze odmierzać odległości, ale w trakcie opracowywania muslinu chodzi tylko o dopasowanie do własnej figury, wyeliminowanie niepotrzebnych zmarszczek, odstających dekoltów itp.; nieskazitelne linie wskazane są dopiero przy opracowywaniu ostatecznej wersji
No i na koniec najważniejsze - dobrze zaopatrzyć się w odpowiednią literaturę, która poprowadzi nas przez gąszcz konstrukcyjnych pułapek. ;) Książek krawieckich mam mnóstwo, ale chciałabym szczególnie polecić tę:


"Szycie moim hobby" Barbary Ignatowskiej jest kompletnym podręcznikiem nauczającym konstrukcji oraz metodologii krojenia i szycia, zawiera również rozdział dotyczący poprawek gotowego wykroju. Cała książka jest jasno i rzetelnie opisana, przydała mi się już nie raz i chętnie z nią pracuję. Polecam poszukującym wiedzy praktycznej i przystępnie podanej. :)

piątek, 8 lipca 2011

Wełniak babciny piotrkowsko-łowicki





Ponoć najstarsza tkanina, jaką udało się odnaleźć archeologom, liczy około 5500 lat i pochodzi z Egiptu. O ile się dowiedziałam, wykonano ją z lnu i namalowano na niej polowanie na hipopotamy. To porządny wyrób - w jednym centymetrze jest 48 nici osnowy i 64 nici wątku (dane podaję za "Dawnym tkactwem" Jerzego Kamrowskiego). Pewnie dlatego przetrwała do naszych czasów.

Nie wiem, ile wytrzymają współczesne tkaniny. Jak wszystko, co jest wytwarzane szybko, tanio i seryjnie, są produktami do szybkiego zużycia - tak, aby mogły je zastąpić coraz to nowsze. Oczywiście są też tekstylia wyjątkowe - zaprojektowane z czystej potrzeby estetyki i piękna, niejednokrotnie są utkane i ufarbowane ręcznie w małych manufakturach, bywają też produkowane w fabrykach ale za to opatrzone często nazwiskiem designera. Wartość wysiłku ludzi włożonego w ich tworzenie zwielokrotnia wartość budulca, z jakiego zostały zrobione.

Wełniak od Babci, który dziś pokazuję na zdjęciach, też ma wartość większą, niż wełniane włókna będące jego wątkiem. To jest ów kilim, o których wspominałam w poście przy okazji prezentacji szydełkowego obrusa. Pierwotnie był dwoma pasiastymi kilimami, ale dawno temu Babcia je zszyła i ozdobiła żółtą taśmą. Powstał ponad sześćdziesiąt lat temu - utkała go własnoręcznie prababcia na swoim domowym krośnie. Prababcia mieszkała w Lutosławicach, w dawnym województwie piotrkowskim, zajmowała się tkactwem i wytwarzała wiele tkanin, grubszych i cieńszych, wełnianych i lnianych, o najróżniejszym przeznaczeniu. Zanim przystąpiła do pracy, woziła najpierw do Jarostów surowiec do uprzędzenia (tam było ponoć najtaniej), zaś farbowanie odbywało się w pięknym Wolborzu. Wełniak też odbył taką drogę.




Wzory są wzięte z tradycji łowickiej. Tak twierdzi Babcia, a ja nie dyskutuję. :) Skąd jej matka wpadła na pomysł wyrobienia pasów w ten sposób i w takie gamie kolorystycznej? Nie wiadomo. Łowicz leży bardzo daleko na północ od Lutosławic, a po drodze jest jeszcze Łódź. Wprawdzie do Łodzi zjeżdżali masowo ludzie z całego regionu, ale nie sądzę, żeby w tym wypadku ich wpływy dosięgły małej wioski w Piotrkowskiem. Trendy szły wtedy raczej w stronę miasta niż odwrotnie.

A jakie miał przeznaczenie? Sam termin "wełniak" może oznaczać po prostu tkaninę wełnianą. Może być również zimowym strojem kobiecy z wełny - bo tak się nazywała damska suknia nie tylko w regionie łowickim, ale również np. w sieradzkim. Tu jednak wełniak (jeszcze przed pozszywaniem) miał podobno spełniać rolę okrywającą ramiona - ale w taki wypadku mówimy chyba o zapasce, którą noszono w dwojaki sposób, jako fartuch i jako pelerynę. Jednak zapaska jest marszczona. Kto wie, może nie doszło do marszczenia, a może marszczenie ktoś usunął w miarę upływu lat i zmieniających się potrzeb? Przeróbki w końcu zawsze były i są tańsze. ;)

I właśnie dzisiaj wełniak znów zmienił swą funkcję i stał się narzutą na łóżko:




Można się położyć, choć bardzo drapie. ;) Cóż, uroki czystej, owczej wełny. Za to napawanie melanżem barw to już sama przyjemność. I ta świadomość pracy, jaką włożono w jego wykonanie, staranność tkania, żywość barw - pamiątka dawnych czasów, która trwa i daje świadectwo o życiu.
I o niciach. ;)